Formuła 1 sportów zimowych – short track

Źródło: nbcnews.com; Kraksa podczas jednego z biegów na olimpijskich zawodach w Soczi

Źródło: nbcnews.com; Kraksa podczas jednego z biegów na olimpijskich zawodach w Soczi

Ktoś kiedyś nazwał bobsleje „zimową Formułą 1”. I tak już się utarło. Mam wrażenie, że to właśnie na dobre zniechęciło fanów królowej sportów motorowych do przerzucenia się po sezonie wyścigowym na oglądanie sportów zimowych. Przyznam szczerze, że według mnie bobsleje są po prostu nudne. Poza tym – skąd porównanie do Formuły 1? Niby szybkość akcji miałaby być tutaj decydującą przesłanką? Jeśli tak, to dlaczego akurat bobsleje, a nie choćby skeleton czy saneczkarstwo? A jeśli chodzi tylko o prędkość, z jaką zawodnik przemierza trasę, do tego porównania można by podciągnąć nawet narciarstwo alpejskie.

To banalne i w gruncie rzeczy naturalne, że człowiek zjeżdżający z góry na dół pod dosyć ostrym kątem nachylenia prędzej czy później osiągnie ogromną szybkość. Myślę, że o wiele większą sztuką jest uzyskanie jej na powierzchni płaskiej. Trzeba się rozpędzić, uważać na zakrętach, wyprzedzać rywali i wygrać wyścig. Na tym to polega, czyż nie? Taki jest właśnie short track.

Sport, o którym wielu z Was zapewne jeszcze nie słyszało, jest młodszym bratem łyżwiarstwa szybkiego. Główną różnicą jest to, że w przypadku short tracku – jak sama nazwa wskazuje – zawodnicy ścigają się na krótkim torze, którego pełna długość wynosi nieco ponad 100 m. W rywalizacji seniorów łyżwiarze konkurują ze sobą w biegach na 500 m, 1000 m, 1500 m oraz w sztafetach. I – wierzcie lub nie – jest to najbardziej widowiskowy sport zimowy, jaki do tej pory wymyślono.

W ostatnim czasie miałem okazję i przyjemność wielokrotnie śledzić tę dyscyplinę. Okazało się, że w środowisku łyżwiarskim, nie tylko mi podczas rozmyślań na temat zmagań łyżwiarzy nasunęło się porównanie ze sportowymi bolidami. Kanadyjczyk John Monroe, jeszcze jako trener reprezentacji Polski, w wywiadach wymieniał właśnie wyścigi samochodowe jako sport podobny do short tracku.

Rzeczywiście, podobieństwo między tymi dwoma sportami wręcz uderza. W obu np. bardzo ważny jest start. Nie można ruszyć zbyt szybko, ale dokładnie w momencie sędziowskiego wystrzału. Ten, który wystartuje w odpowiednim momencie, obejmie prowadzenie na pierwszym wirażu. W kolejnej fazie zawodnicy rozpędzają się i rywalizują ze sobą, wyprzedzając się nawzajem.

„Ktoś mówił coś o Formule 1? Dla mnie to jest dużo lepsze!” – krzyczy jeden ze znajomych dziennikarzy, który podobnie jak ja zajmuje miejsce na trybunach lodowiska w Białymstoku, polskiej stolicy (a co najmniej jednym z głównych ośrodków) short tracku. Trudno się z nim nie zgodzić. Aż nie chce się w to wierzyć, ale na przestrzeni krótkiego biegu potrafi się odbyć więcej manewrów wyprzedzania niż na niejednym wyścigu F1. A w dodatku… te upadki, te pościgi! Nie ukrywajmy: przecież każdy z nas także tego oczekuje, oglądając podobne dyscypliny. A tutaj mamy właśnie te wszystkie elementy! Zawodnik będący na ostatnim miejscu potrafi nieraz zaryzykować na ostatnim wirażu i spróbować przepchnąć się do przodu, jeśli tylko ma taką możliwość (czyt. jest na tyle blisko liderów). Czasami taki manewr się udaje i wówczas delikwent niespodziewanie uzyskuje awans do kolejnej rundy zawodów. W innym przypadku wszystko potrafi się jednak odwrócić. Wchodząc, może spowodować upadek lub kraksę w czołówce. A wtedy wszystko jest już możliwe.

Wielu mówi, że short track, właśnie przez liczne upadki, nie jest sprawiedliwym sportem. Każdy może wygrać, każdy może przegrać? Magia tej dyscypliny polega właśnie na tym, że paradoksalnie niby tak jest, ale mistrzowie tacy jak Elise Christie (Wielka Brytania), Choi Minjeong (Korea Południowa) czy Shaoang Liu (Węgry) mimo wszystko potrafią zwyciężać wielokrotnie z rzędu. Warto zatem spojrzeć bliżej i zagłębić się w ten niesamowity sport – w zimową Formułę 1, napędzaną wyłącznie ludzkimi mięśniami.

Dawid BRILOWSKI

Dodaj komentarz