AMERYKANIE WRACAJĄ DO AFGANISTANU

Źródło: U.S. Army photo by Spc. Joshua Kruger/Released

Kilka dni temu Donald Trump, odchodząc od swojej przedwyborczej retoryki, ogłosił zwiększenie liczebności amerykańskiego wojska stacjonującego w Afganistanie. Oznaczać to będzie odwrót od dotychczasowej polityki Białego Domu, zapoczątkowanej przez Baracka Obamę, w wyniku której, z niemal stutysięcznej armii, na afgańskiej ziemi pozostało niespełna 9 tysięcy żołnierzy. Tymczasem zagrożenie ze strony islamskich ekstremistów narasta, bo oprócz talibów swoje przyczółki organizuje tam również tzw. Państwo Islamskie.

Można by pomyśleć, że Trump wyciągnął wnioski z dramatycznej lekcji jaką otrzymała Ameryka w Iraku, który okazał się być całkowicie nieudanym eksperymentem na jeszcze „żywym organizmie”,  już od czternastu lat pozostającym w stanie agonii. O tym, jak bolesna potrafi ona być, świadczą setki tysięcy ofiar, rzesze  uchodźców, zrujnowana infrastruktura oraz ciągnąca się w nieskończoność kampania mająca na celu odbicie Mosulu z rąk tzw. Państwa Islamskiego. Innymi słowy kraj nad Eufratem stanowi niezbity dowód na to, że finałem próby wprowadzania demokracji przez obce wojska za pomocą czołgów może być tylko katastrofa. Kiedy okazało się, że po ponad ośmiu latach okupacji, kosztującej amerykański budżet setki miliardów dolarów, liczba poległych żołnierzy armii USA przewyższa ilość amerykańskich ofiar terroryzmu, nikomu nie chciało się już walczyć o iracką demokrację. Irak pozostał sam, ale tylko przez chwilę. Bowiem tuż po zakończeniu misji stabilizacyjnej pojawili się nowi pretendenci do zaprowadzenia porządku w post-saddamowskiej rzeczywistości, z tym, że na zasadach radykalnego szariatu. I choć obecnie dni Państwa Islamskiego w Iraku wydają się być policzone, to już niebawem może się ono odrodzić w Afganistanie.

Właśnie takiego scenariusza chciałaby uniknąć administracja Trumpa, a także obecny prezydent Afganistanu Aszraf Ghani, który przychylnie odniósł się do zwiększenia liczebności wojsk koalicji. Uważa on, że dodatkowe siły pozwolą osiągnąć większą stabilizację oraz poczucie bezpieczeństwa. Obecnie mówi się o niecałych czterech tysiącach amerykańskich żołnierzy, którzy, w przeciwieństwie do pozostałych koalicjantów wchodzących w skład misji Resolute Support, polegającej wyłącznie na szkoleniu afgańskiej armii, mieliby także brać udział w operacjach antyterrorystycznych.

Natomiast siły rządowe, mimo dziesiątek miliardów dolarów w sprzęcie i infrastrukturze, często nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań, o czym świadczyć mogą sukcesy talibów, jak choćby udany szturm na Kunduz, stolicę prowincji o tej samej nazwie, która przez dwa tygodnie października 2015 roku znajdowała się pod ich kontrolą. Jako główne przyczyny nieefektywności działań afgańskich sił rządowych wymienia się m. in. brak lotnictwa czy złe dowodzenie, co negatywnie wpływa na morale. Jednak straty w ludziach są nie tylko wynikiem nieodpowiedniego przygotowania do walki, bowiem każdego miesiąca prawie 4 tysiące żołnierzy po prostu dezerteruje, przechodząc na stronę wroga, który więcej im zapłaci. Talibowie z kolei, z tego samego powodu co afgańska armia, tracą swoich bojowników na rzecz tzw. Państwa Islamskiego, którego idea dżihadu, nieakceptowana przez swój radykalizm nawet przez talibańskich bojowników, prowadzi do starć między tymi grupami. Mówi się jednak o tym, że mimo wspomnianych różnic potrafią one połączyć siły w walce przeciwko armii rządowej, co według władz miało miejsce podczas sierpniowego ataku na wioskę Mirza Oland w północnej prowincji, w efekcie którego śmierć poniosło pięćdziesięcioro ludzi, w tym 32 cywilów.

Trump widzi jednak problem gdzie indziej, a dokładnie za południową granicą Afganistanu, którą to rebelianci przekraczają, aby dostać się do swoich baz. Historia obwiniania Pakistanu o wspieranie terroryzmu jest długa, a jej prawdziwość miała zostać potwierdzona m. in. drugiego maja 2011 roku, kiedy komandosi z Navy SEALs wyeliminowali w Abbottabadzie Osamę Bin Ladena, ukrywającego się nieco ponad pół kilometra od głównej akademii wojskowej Pakistanu. Władze tego kraju, oficjalnie ściśle współpracujące z Amerykanami, którzy mają na jego terenie swoje bazy, zaprzeczają tym oskarżeniom.

Tymczasem obywatele Afganistanu, zmęczeni latami okrucieństw i ciągłego życia w strachu, chcieliby po prostu odetchnąć. Dla wielu z nich każdy kto opowiada się po którejś ze stron konfliktu, odpowiedzialny jest za rujnowanie ich kraju, który, przez zamachy i toczące się nieustannie działania wojenne, nie ma szans na rozwój gospodarczy, co sprawia, że dla wielu ludzi, oprócz handlu opium, jedynym źródłem utrzymania staje się walka. Niezależnie zatem jaką politykę wobec Afganistanu przyjmie Donald Trump, nie przyniesie ona żadnego efektu, jeżeli w życiu jego obywateli nie nastąpi radykalnie pozytywna zmiana. Ważne jest zatem to, aby siły Resolute Support, nawet jeżeli ich potencjał, zarówno pod względem finansowym, jak i liczby stacjonujących wojsk miałby być w przyszłości rozbudowywany, występowały w tym konflikcie tylko w roli, jaką pełnią dzisiaj – doradców afgańskiej armii, którzy zapewnią jej skuteczność na polu walki oraz w możliwie jak największym stopniu pozwolą ograniczyć straty wśród ludności cywilnej. Obecnie czynny udział sił amerykańskich w operacjach przeciwko talibom i tzw. Państwu Islamskiemu, ze względu na asymetryczny charakter toczącej się tam wojny, prowadzi niestety do wielu ofiar wśród ludzi nie biorących udziału w walkach. To niestety powoduje jeszcze większy sprzeciw wobec misji stabilizacyjnej, co niewątpliwie, obok względów finansowych,  zasila szeregi grup terrorystycznych i w dalszym ciągu destabilizuje Afganistan.

Grzegorz IWASIUTA

Dodaj komentarz