Co roku przeciwnicy sportów motorowych przy każdej dyskusji rzucają na stół swoją stałą kartę – w sportach motorowych liczy się tylko sprzęt, a nie zawodnik. I choć wiem, że większości z nich nic nie przekona, to uważam, że warto pochylić się nad sezonem 2017 w trzech największych seriach – F1, WRC oraz MotoGP.
Miniony rok udowodnił, że – nawet jeśli przyjmiemy założenie o bardzo istotnej roli sprzętu w tych dyscyplinach, można w czasie wyścigów i rajdów przeżywać niewiarygodne emocje.
Król Lewis #44
Rok 2017 oznaczał nowe rozdanie w Formule 1 – nowe, większe i szybsze samochody, a także nowy właściciel. To musiało oznaczać emocje! Faworyt do tytułu mistrzowskiego był jeden – Lewis Hamilton. Po zakończeniu kariery przez zeszłorocznego mistrza świata, Nico Rosberga, nie wydawało się, aby ktokolwiek jeżdżący innym samochodem niż Mercedes będzie w stanie zagrozić zawodnikowi jeżdżącemu z numerem 44. Dodatkowo Toto Wolff zabezpieczył swojego lidera dając mu do zespołu silny numer dwa – Fina, Valtteriego Bottasa. Jednak już w pierwszym wyścigu sezonu okazało się, że srebrne strzały nie zostaną pozostawione same sobie – Ferrari dzięki zwycięstwu Vettela udowodniło, że również zamierza walczyć o tytuł. Pozostałe dwa miejsca na podium zajęły Mercedesy, jednak w zespole z Brackley zaczęto bić na alarm.
Zacięta walka trwała przez kolejne rundy – kierowcy Mercedesa zamieniali się z zawodnikami Scuderii na podium. Jednak po dwóch dużych wpadkach Hamiltona (czwarte miejsce w Rosji i siódme w Monako), na czoło klasyfikacji generalnej wysunął się Niemiec. Trochę punktów udało się odrobić Brytyjczykowi w Kanadzie, gdzie wygrał, a jego największy rywal dotarł na metę tuż za podium. I w tym momencie rywalizacji doszło do najbardziej szalonego wyścigu sezonu – Grand Prix Azerbejdżanu. O tym jednym wyścigu można by napisać niezły tekst. Wszystko zaczęło się już po starcie, gdy Bottas starł się z Räikkönenem. Później było jeszcze ciekawiej – co chwilę ktoś, na trudnym ulicznym torze, wpadał w bandę, co zmuszało sędziów do przerywania wyścigu. Właśnie w czasie jednej z neutralizacji doszło do absurdalnego zdarzenia – liderujący Hamilton tak zaskakująco zwolnił, że Vettel ledwo wyhamował. To jednak na tyle rozjuszyło Niemca, że ten zrównał się z Brytyjczykiem i uderzył swoimi kołami w pojazd konkurenta, jednocześnie intensywnie gestykulując. Ostatecznie ukończył on wyścig na piątym miejscu, a Hamilton (który miał jeszcze problemy z zagłówkiem) na czwartym. Zwyciężył Ricciardo, ale najlepszym podsumowaniem tego wyścigu jest trzecia pozycja debiutującego w tym sezonie w F1 Lance’a Strolla. Tym samym ten ostatni udowodnił niedowiarkom, że pieniądze jego ojca nie były jedynym powodem, dzięki któremu dostał fotel w Williamsie.
W tym momencie warto nadmienić o największych pechowcach początku sezonu. Poza wspomnianym już Strollem, który nie ukończył trzech pierwszych wyścigów, ogromnego pecha miał największy młody talent F1 – Max Verstappen. Z dwudziestu wyścigów nie ukończył siedmiu (głównie w pierwszej części roku). W drugiej części sezonu było zdecydowanie lepiej, ale jego pech przeniósł się na zespołowego partnera – Daniela Ricciardo. Innymi wielkimi pechowcami tego sezonu byli kierowcy McLarena – o silnikach dostarczanych im przez Hondę trudno powiedzieć cokolwiek pozytywnego. Awarie, brak prędkości, szybkie zużycie – na takim sprzęcie zarówno weteran Alonso, jak i nowicjusz Vandoorne zazwyczaj zmagali się ze swoimi samochodami, a nie z rywalami.
Po wakacyjnej przerwie zdecydowanym liderem wyścigu o tytuł mistrza świata był Vettel i Ferrari. Jednak w F1 jak w szkole – kto spocznie w wakacje na laurach ten po przerwie będzie miał problemy. W czasie wakacji w Mercedesie ciężko pracowano, a w Scuderii świętowano zbudowanie dobrego samochodu. Dla ekipy z Maranello, wyśmiewanej w środowisku za, dyplomatycznie mówiąc, średnio trafione decyzje strategiczne w ostatnich latach, ten sezon wydawał się tym, w którym wrócą na tron (nawet pomimo dramatu na Silverstone, gdzie obydwu kierowcom na końcowych okrążeniach wybuchły opony). Jednak wszystko uległo zmianie po wakacyjnej przerwie – do głosu doszedł Hamilton, a Vettela zaczął prześladować ogromny pech. O ile jeszcze w dwóch pierwszych startach plasował się on na podium, to już o wyścigu w Singapurze chciałby jak najszybciej zapomnieć. W pierwszym łuku doszło do karambolu, w którym ucierpiał on, jego zespołowy partner, Räikkönen, a także Verstappen oraz Alonso. Był to moment przełomowy – Hamilton zaliczył trzeci triumf z rzędu i oddalił się od Niemca w klasyfikacji generalnej. Sytuację Vettela dodatkowo skomplikował defekt w czasie Grand Prix Japonii – po wyścigu na torze Suzuka Brytyjczyk miał już 59 punktów przewagi. W kolejnym Grand Prix, w Austin, Niemiec ponownie nic nie odrobił. Już w kolejnym wyścigu Hamilton mógł zostać mistrzem. I pomimo zderzenia z Vettelem na pierwszym okrążeniu wykorzystał tę okazję (chociaż prawdę mówiąc, bardziej Vettel nie był w stanie zdobyć tylu punktów, ile było potrzeba do podtrzymania rywalizacji). Ostatnie dwa wyścigi sezonu to już głównie walka o drugie miejsce w klasyfikacji kierowców (które ostatecznie zdobył Vettel przed Bottasem) oraz o miejsca w klasyfikacji konstruktorów, które przekładają się na konkretne premie pieniężne. W Brazylii po raz drugi z królową sportów motorowych pożegnał się Felipe Massa, a Esteban Ocon musiał pierwszy raz w karierze wycofać się z wyścigu Formuły 1. Zakończenie sezonu w Abu Zabi nie będzie przez fanów dobrze wspominane – poza blichtrem szejków, kibice obejrzeli średnio ciekawy wyścig, a po nim zostali jeszcze zmuszeni do oglądania nowego logotypu serii, który delikatnie mówiąc nie wzbudził zachwytu w środowisku.
Pomimo tego, że wygrał faworyt, to emocji nie brakowało! Teraz wszyscy fani F1 trzymają kciuki, by sezon 2018 był równie ciekawy i emocjonujący, a także aby wprowadzany system Halo nie zepsuł wyglądu samochodów. Kto pierwszy zdobędzie piąty tytuł – Hamilton czy Vettel? A może najlepszym kierowcą świata zostanie ktoś inny? Te pytania będą męczyć wszystkich entuzjastów F1 przez całą zimę. I przerwą je dopiero gasnące czerwone światła na torze w Albert Park.
Południowa dominacja
Nie ma chyba drugiej serii o randze mistrzostw świata, która byłaby tak zdominowana przez dwie narodowości – w sezonie 2017 w królewskiej klasie motocyklowej triumfowali tylko Włosi i Hiszpanie. Nie świadczy to jednak o tym, że brakowało emocji! Przez cały sezon trwała zażarta walka o tytuł tego najlepszego, która przeciągnęła się aż do ostatniego wyścigu w Walencji. Zaczęło się z problemami, bo od opóźnionego startu na torze Losail. Okazało się, że budujący tor w Dubaju nie pomyśleli o tym, że może być mu potrzebny drenaż… nadmiar wody na pustyni? Ostatecznie w wyścigu triumfował Hiszpan Maverick Viñales. Triumfował on również w drugim wyścigu sezonu w Argentynie. Trzeci wyścig sezonu to pierwszy triumf broniącego tytułu mistrzowskiego Marca Márqueza. Tym samym pokazał on, że po dwóch pierwszych, średnio udanych startach, wciąż myśli o obronie złota.
Z każdym kolejnym startem coraz wyraźniej krystalizowała się grupa zawodników, którzy mogą powalczyć o tytuł. Ostatecznie, poza wymienioną wcześniej dwójką, byli w niej także Valentino Rossi, Dani Pedrosa oraz Andrea Dovizioso. W pojedynczych wyścigach bardzo pozytywnie zaskakiwał również mistrz serii Moto2 z sezonu 2016 – Johann Zarco. Już w pierwszym wyścigu pokazał, że pomimo jazdy na zeszłorocznym motocyklu Yamahy będzie bezpardonowo walczył ze swoimi konkurentami. Ostatecznie zaowocowało to trzema miejscami na podium. Taką samą liczbę trofeów zdobył trzykrotny mistrz MotoGP, Jorge Lorenzo, co tylko pokazuje potencjał Zarco (ale też i słabą formę Lorenzo).
Dramatycznym momentem w walce o tytuł było Grand Prix Wielkiej Brytanii, w czasie którego Honda, której dosiadał Márquez odmówiła posłuszeństwa. Wycofanie się z pozycji lidera jest zawsze bolesne, a gdy twoje punkty przechodzą na najgroźniejszego rywala, jest jeszcze gorzej. Wydawało się, że Dovizioso i jego Ducati mają otwartą drogę do mistrzostwa – nic bardziej mylnego. Marquez dostał dodatkowej motywacji i w kolejnych czterech wyścigach czterokrotnie stawał na podium, tylko raz opuszczając jego najwyższy stopień. Decydujące znaczenie w kontekście tytułu miał zwłaszcza ostatni z tych czterech wyścigów, na australijskiej wyspie Phillip Island. Bez wahania można powiedzieć, że był to najlepszy wyścig sezonu. Prowadzenie przechodziło z rąk do rąk, manewrów wyprzedzania było bez liku. Tyle że walczący o mistrzostwo, popularny „Dovi”, nie liczył się w tej walce. Dojechał dopiero na 13. pozycji i w tej sytuacji w każdym z pozostałych startów musiał liczyć na potknięcia hiszpańskiego oponenta. I o ile w Malezji udało mu się wygrać, czym podtrzymał matematyczne szanse na mistrzostwo, to już przed własną publicznością, w kończącym sezon wyścigu, Márquez nie pozostawił rywalowi cienia szansy. Włoch musiałby wygrać, a Hiszpan być pod koniec punktującej piętnastki. W pewnym momencie prawie się przewrócił, co jeszcze bardziej zmotywowało Dovizioso do naciskania na zawodników z przodu. To jednak nie skończyło się dla niego dobrze – zakończył swój sezon w pułapce żwirowej, czym oddał złoty medal w ręce Marca Márqueza. Ostatni wyścig to także mały skandal w zespole Ducati. Lorenzo, jadący przez kilkanaście okrążeń przed Dovizioso, nie chciał oddać mu swojej pozycji, co jednak również zakończyło się dla niego wycieczką poza tor.
Kolejny sezon Motocyklowych Mistrzostw Świata dobiegł końca. Nie brakowało w nim walki i chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że to właśnie MotoGP jest najefektowniejszą serią wyścigową w motosporcie. Często aż do linii mety nie wiadomo, który z zawodników wysłucha hymnu, stojąc na najwyższym stopniu podium. Można tę rywalizację podsumować parafrazą słów Gary’ego Linekera: wszyscy się ścigają, a na końcu i tak wygrywa Márquez. Czy ktoś będzie w stanie powstrzymać młodego Hiszpana przed zdobyciem piątego tytułu w sezonie 2018?
Nowe auto, stary mistrz
W świecie WRC już od jakiegoś czasu mówi się, że aby zostać Rajdowym Mistrzem Świata trzeba spełnić dwa kryteria: być Francuzem i mieć na imię Sebastian. Dlaczego? Bo od 2004 roku tylko takie osoby wygrywały tę serię – najpierw przez dziewięć sezonów był to Sébastian Loeb, teraz od pięciu lat jest to jego rodak i imiennik Ogier. Przed minionym sezonem nic tego jednak nie zapowiedziało. Stary mistrz został pozbawiony swojej maszyny, gdy Volkswagen, zaskakująco dla wszystkich, ogłosił odejście z Rajdowych Mistrzostw Świata. To sprawiło, że na rynku pojawiło się trzech zdolnych kierowców bez zespołu: Mikkelsen, Latvala i właśnie Ogier. Mistrz ostatecznie zdecydował się dołączyć do zespołu M-Sport. Było to ryzykowne posunięcie – ten team nigdy nie wygrał ani mistrzostwa wśród kierowców, ani wśród producentów. Sezon 2017 był dla wszystkich ekip nowym otwarciem, ponieważ wchodziły nowe regulacje, które kompletnie zmieniały samochody. Stały się one szybsze i jeszcze bardziej imponujące. Było wiadomo, że wygra zespół, którego konstrukcja okaże się najbardziej wytrzymała.
Już pierwszy rajd, w Monte Carlo, był trzęsieniem ziemi. Przez trzy dni rywalizacji Belg, Thierry Neuville, budował przewagę nad najgroźniejszym rywalem, by na ostatnim, sobotnim, odcinku specjalnym uszkodzić zawieszenie i wszystko stracić. W rajdzie triumfował Ogier, a Neuville musiał zadowolić się zwycięstwem na Power Stage’u. Wtedy wydawało się, że ten wypadek to błąd załogi, lecz wraz z upływem sezonu wyszła na jaw największa wada rajdowego Hyundaia i20 – był on zbyt delikatny jak na rajdowe trasy. Zwłaszcza dotyczyło to zawieszenia, które jeszcze kilkukrotnie w tym sezonie ulegało awariom w miejscach, na które inne załogi nawet nie zwróciły uwagi.
Kolejny rajd to kolejny dramat Neuvilla. Ponownie prowadził z dużą przewagą, by na ostatnim odcinku dnia zahaczyć o ograniczające zakręt opony. Zawieszenie Hyundaia nie wytrzymało, a Belg nie ukończył dnia, przez co otrzymał karę czasową, spychającą go w dół klasyfikacji rajdu. Wygrał Fin, Jari-Matti Latvala, a Ogier powiększył przewagę w klasyfikacji generalnej. Jednak jeżeli to był dramatyczny rajd, to jak nazwać sytuację z Rajdu Meksyku? Prowadzący z dużą przewagę Kris Meeke na ostatnim odcinku specjalnym stracił panowanie nad swoim samochodem i wypadł z trasy. Po przebiciu się przez zarośla wylądował (dosłownie i w przenośni) na parkingu. Ostatecznie udało mu się szybko odnaleźć drogę powrotną na odcinek specjalny i utrzymać przewagę, jednak zarówno dla załogi, jak i dla reszty ekipy Citroëna musiało to być strasznie stresujące pół minuty.
Kolejne rajdy to ciągła walka pomiędzy Belgiem i Francuzem. Dopiero w czwartej imprezie sezonu zawodnik Hyundaia dowiózł zwycięstwo do mety i pokazał, że pomimo dwóch wpadek wciąż nie złożył broni. Kolejne cztery imprezy to świetne wyniki Neuvilla (zawsze na podium) i zdecydowanie gorsze Ogiera, czego momentem kulminacyjnym było mocne zderzenie z drzewem w Finlandii. Samochód był gotowy do startu następnego dnia, jednak ze względu na stan zdrowia swojego pilota, Juliena Ingrassia, Francuz zdecydował się wycofać z rajdu. To umożliwiło rywalom, a zwłaszcza Belgowi, zbliżenie się do liderującego zawodnika M-Sportu. Neuville jednak nie wykorzystał tej szansy tak, jak powinien – ukończył rywalizację dopiero na szóstym miejscu, co w obliczu kolejnych dwóch dramatycznych dla niego rajdów odebrało mu szansę na walkę o tytuł.
W tych dwóch rajdach (w Niemczech i Hiszpanii) i20 znowu zawiodło swojego kierowcę. Dwa razy zdefektowało zawieszenie, które po lekkich kontaktach z kamieniami i poboczem odmawiało posłuszeństwa. To potwierdziło, że ekipa producenta z Korei Południowej musi przez zimę popracować przede wszystkim nad tym elementem swoich rajdówek. Bo jak mówi stara rajdowa prawda: żeby dojechać jako pierwszy, wpierw trzeba dojechać. To pozostawiło wszystkie karty w rękach Ogiera, a on wykorzystał je przy pierwszej nadarzającej się okazji. Trzecie miejsce w pochmurnej, jak zwykle, Walii wystarczyło, by jeżdżący Fordem Fiestą Francuz mógł zacząć się tytułować mianem pięciokrotnego mistrza świata. Ostatnie starcie w Australii pozostało jedynie walką o dalsze lokaty.
Ten sezon WRC pokazał co tak naprawdę jest najistotniejsze przy budowie mistrzowskiego samochodu: wytrzymałość. Najszybszym kierowcą w stawce był Neuville, ale co z tego, gdy nie był on w stanie dowozić tych lokat do mety. Dla Ogiera natomiast była to unifikacja jego tytułu jednego z najlepszych kierowców rajdowych w historii – wiele osób zarzucało mu, że jest w stanie wygrywać mistrzostwa tylko dzięki ogromnej przewadze Volkswagena nad resztą stawki. W sezonie 2017 pokazał, że owszem, samochód jest istotny, ale elementem decydującym zawsze będą indywidualne umiejętności zawodnika. To on decyduje jakie ustawienia należy w konkretnym momencie zastosować i jak należy jechać, aby wygrać.
Choć postawienie przed sezonem na Hamiltona, Márqueza i Ogiera nie przyniosłoby dużych pieniędzy, to jednak sezon 2017 w sportach motorowych należy uznać za bardzo udany i ekscytujący. Pomimo ostatecznego triumfu faworytów, przed każdą kolejną imprezą nie można było być pewnym ich zwycięstw. Co więcej, często zdarzało się, że ostatecznie w zawodach triumfował ktoś, na kogo nikt by nie postawił. To pokazuje, jak bardzo wyrównany stał się motorsport. Wszyscy fani sportów motorowych, łącznie ze mną, mogą sobie tylko życzyć, bo nadchodzący sezon 2018 tego nie zmienił i by każda impreza była jak pudełko czekoladek – zawsze zaskakujące nas tym, na co się trafi.
Rafał WANDZIOCH
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.