A może to „Ty” jesteś problemem?

Penn Badgley żegna się z rolą Joego Goldberga. / Źródło: Mark Kari /fot. commons.wikimedia

Szarmancki uśmiech, nieodparta charyzma i ten tajemniczy błysk w oku, który z jednej strony niepokoi, a z drugiej tylko zachęca do dalszej eksploracji. Opisany typ osobowości wpisuje się w kanon mężczyzny idealnego, silnie obecnego we współczesnej, literackiej fikcji. Problem pojawia się, gdy fantazje wykraczają poza granice wyobraźni i stają się przyczyną wewnętrznego konfliktu pomiędzy tym, co słuszne, a tym, co pożądane. 

Ostatni sezon serialu „Ty” na platformie streamingowej Netflix przestrzega przed romantyzacją seryjnych morderców. Piąta już odsłona adaptacji powieści o tym samym tytule powraca linią fabularną do (anty)bohatera historii, Joe Goldberga, którego nie opuszcza wyjątkowe szczęście do wracania na właściwe życiowe tory. Dzięki nowej partnerce oraz jej szerokim wpływom, Joe odzyskuje swoje imię, syna z poprzedniego małżeństwa oraz swobodę życia w mieście, w którym wszystko się zaczęło. Wydawałoby się, że już nic nie będzie w stanie zakłócić tej pięknej sielanki, lecz przeszłość prędzej czy później zawsze daje o sobie znać. 

Cenna lekcja w schemacie 

Piąty i zarazem ostatni sezon serialu „Ty” miał swoją premierę 24 kwietnia. Składający się z dziesięciu odcinków finał historii podsumowuje losy Joe Goldberga, w którego ponownie wcielił się Penn Badgley. Mimo że fabuła zaskakuje widza nowymi elementami, które mają utrzymać go w emocjonalnej niepewności, produkcja zdążyła przypisać sobie łatkę powtarzalności – Joe poznaje kobietę, wewnętrznym monologiem dopisuje jej wyidealizowane cechy, które stopniowo napędzają jego obsesję i jednocześnie odsuwają od bieżącej partnerki, przysięga, że w końcu znalazł prawdziwą miłość, a następnie… poznaje kolejną kobietę. Historia zatacza koło. Z jednej strony tego typu schematyczność mogłaby zostać uznana za minus całokształtu serialu, który dla łaknących zmiany widzów będzie wywołał nudny, lecz z drugiej pełni istotną rolę w przekazaniu motywu przewodniego produkcji: seryjny morderca nigdy się nie zmieni, ponieważ w głębi duszy nie uważa, że w ogóle powinien to zrobić. 

Dla generacji Z 

Joe Goldberg prześwietla życie swojej następnej wybranki za pomocą mediów społecznościowych. Serial od samego początku stara się skłaniać widzów do refleksji, co wrzucają do sieci oraz jak ktoś inny może te informacje wykorzystać. Piąty sezon, podążając za współczesnymi trendami TikToka, Instagrama, transmisji na żywo oraz wykorzystania hasztagów, w pewnym momencie skupia wszystkie poprzednie wątki oraz motywy wokół platform społecznościowych. Dzięki nim Joe raz wygrywa, a raz przegrywa; czasem wykorzystuje je na swoją korzyść, by później zrozumieć, że w internecie nic nie ginie. Finał serialu charakteryzuje się scenariuszem, który zdaje się być dostosowany do cyfrowej generacji Z, przez co nie każdemu może przypaść do gustu. Ten, kto doceniał inteligencję oraz umiejętności zatuszowania wszystkich śladów zbrodni Joe’ego, które były szczególnie widoczne w poprzednich sezonach, w tym przypadku może się rozczarować. Media społecznościowe z największego asa w rękawie głównego bohatera szybko przemieniają się w jego najgorszego wroga. 

Ostatni sezon miał ponoć wiele alternatywnych zakończeń, z których ostatecznie trzeba było wybrać tylko jedno. Sam Penn Badgley, wcielający się w postać Joe Goldberga, postanowił zwrócić się do wszystkich widzów, którzy do samego końca usprawiedliwiali czyny głównego bohatera i co więcej – fantazjowali o podobnym mężczyźnie w swoim życiu. Pomimo że serial spotkał się ze zróżnicowanym odbiorem, ostatnia wiadomość skierowana do widowni, zdaje się jednoczyć zarówno krytyków, jak i zwolenników serii. „Być może mamy problem jako społeczeństwo. Może powinniśmy naprawić to, co w nas zepsute” – myśli Joe, który na sam koniec kieruje spojrzenie prosto w kamerę – „Może to nie ja jestem problemem. Może to ty nim jesteś”. 

Niedaleko pada fikcja od rzeczywistości  

Choć usprawiedliwianie czynów sprawcy tylko dlatego, że jest on atrakcyjny, wydaje się rzeczą wyjętą prosto z fikcji, takie sytuacje zdarzają się częściej, niż można to sobie wyobrazić. Mowa nie tylko o czasach współczesnych; tendencje do sympatyzowania z mordercą społeczeństwo wykazywało choćby w przypadku jednego z najsłynniejszych i najprzystojniejszych zabójców w USA, Teda Bundy’ego. Jego charyzma oraz atrakcyjny wygląd wzbudzały zaufanie zarówno pośród ofiar, jak i osób, które mogły podejrzewać go o dokonanie zbrodni. Takie świadome wybielanie sprawcy jest silnie powiązane z psychologicznym efektem aureoli. Jest to zjawisko, które sprawia, że pojedyncza pozytywna cecha danej osoby wpływa na nasze postrzeganie jej jako ogólnie lepszej, godnej zaufania. Najczęściej dotyczy to cech takich jak atrakcyjność fizyczna, sposób mówienia lub status społeczny. Nasz umysł niejako dopowiada sobie resztę – skoro ktoś wygląda porządnie i zachowuje się miło, to musi być również godny zaufania. 

Przypadek Teda Bundy’ego jest tylko jednym z wielu, który dowodzi, że społeczeństwo rzeczywiście mierzy się z problemem kompasu moralnego. Internauci masowo korzystali z platform społecznościowych, by współczuć Cameronowi Herrinowi, młodemu chłopakowi, który zabił matkę z dzieckiem podczas nielegalnego wyścigu. Jakiś czas później, ulubieńcem internetu stał się Luigi Mangione, oskarżony o zabójstwo dyrektora generalnego firmy ubezpieczeniowej. Wszystkie te czyny przestają mieć jednak znaczenie, gdy dokonuje ich osoba o nieprzeciętnej aparycji. Jak więc stwierdził Joe Goldberg w finałowej scenie, może to akurat my jesteśmy problemem. 

Aleksandra MIERZWA