
„Igrzyska śmierci” odniosły ogromny sukces i zapoczątkowały trwający do dzisiaj trend na młodzieżową literaturę dystopijną. Na podstawie trylogii powstała równie popularna i uwielbiana seria filmów. Od premiery pierwszej części minęło już 17 lat, jednak w tym roku światło dzienne ujrzała najbardziej wyczekiwana książka z tego uniwersum.
„Wschód słońca w dniu dożynek” autorstwa Suzanne Collins swoją światową premierę miał 18 marca, pięć lat od daty wydania poprzedniego tomu, czyli „Ballady ptaków i węży”. Książka, która stanowiła wielki powrót kultowej serii, wzbudziła wśród czytelników mieszane uczucia. Zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych części, ukazując wykreowany przez Collins świat z zupełnie innej strony. O jej popularności świadczy fakt, że w pierwszym tygodniu od premiery sprzedano aż półtora miliona egzemplarzy. A przedstawiona w książce opowieść to losy ulubieńca czytelników, Haymitcha Abernathy’ego. O igrzyskach, w których brał udział, krąży w oryginalnej trylogii legenda, a sama jego postać zjednała sobie serca fanów swoją charyzmą, inteligencją i intrygującą przeszłością. Jak jego historia wypada po 17 latach od premiery pierwszej książki?
Fabuła powieści ma miejsce w roku drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia, czyli 50. rocznicy pierwszych Głodowych Igrzysk. Z tej okazji ich organizatorzy nieco zmienili zasady gry, wybierając z każdego z Dystryktów nie dwóch, a czterech trybutów. Poza głównym bohaterem, czytelnik śledzi losy trzech pozostałych uczestników Głodowych Igrzysk z Dwunastego Dystryktu, którzy zostali wylosowani w Dniu Dożynek. Książka przybliża nam historię rodziny Haymitcha i jego życie sprzed zwycięstwa w igrzyskach. Poznajemy nie tylko jego ukochaną dziewczynę i przyjaciół, ale i samego protagonistę z zupełnie innej strony, gdyż wszystkie wydarzenia opisane są z perspektywy pierwszoosobowej. Na przestrzeni czterystu stron obserwujemy drogę, jaką bohater przechodzi od bycia zwyczajnym szesnastolatkiem z Dwunastki do cynicznego, pełnego żalu i borykającego się z alkoholizmem mentora, którego znamy z „Igrzysk śmierci”.
Czytając książkę, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ta opowieść brzmi znajomo. W gruncie rzeczy najnowsza część z serii zawiera wiele podobieństw względem pierwowzoru, a losy Haymitcha miejscami bardzo przypominają historię Katniss. Mowa tu nie tylko o sytuacji rodzinnej tych bohaterów, która jest niemalże identyczna, ale o całej koncepcji wydarzeń opisywanych w tej części. Dodatkowo, motywy w oryginalnej trylogii były świeże i fascynujące, a tutaj stały się nieco powtarzalne. Wiele rozwiązań, które świetnie działały w „Igrzyskach śmierci”, tutaj sprawia wrażenie, jakby Collins szła na łatwiznę. Czytając tę część, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że miejscami brakuje w niej pomysłowości i błyskotliwości, charakterystycznych dla poprzednich dzieł autorki. Historia, chociaż opowiedziana po raz pierwszy, zdaje się być mało oryginalna, a miejscami wręcz do przewidzenia. Momentami na niekorzyść książki działają także niezliczone odniesienia i nawiązania do innych części, a także obecność wielu bohaterów, których czytelnicy już znają. W gruncie rzeczy liczba postaci, które już wcześniej pojawiły się w tej serii stanowi ogromny problem powieści. Zabieg ten nie tylko zdaje się wymuszony, ale i sprawia wrażenie, jakby w wykreowanym przez Collins świecie opisanym w aż pięciu książkach, których fabuła obejmuje prawie 70 lat, nagle większość bohaterów była ze sobą powiązana. Inną wadą tej części jest sama postać Haymitcha, ulubieńca czytelników. Niestety, we „Wschodzie słońca w dniu dożynek” próżno szukać bohatera znanego z oryginalnej trylogii. Wiadomo, że Haymitch z „Igrzysk śmierci” to osoba po przejściach, z ogromnym bagażem trudnych doświadczeń, które w dużej mierze go ukształtowały. Jednak w najnowszej książce widać zaledwie cień tej postaci; brakuje jego słynnego humoru, uroku i wyrazistej osobowości, którą zdobył sympatię milionów czytelników.
Jednak najnowsza książka Collins posiada także mocne strony. „Wschód słońca w dniu dożynek” to nie tylko niesamowicie klimatyczna, ale też ciekawa i angażująca pozycja. Czyta się ją szybko i na tyle przyjemnie, na ile przyjemna może być opowieść dystopijna. Bez wątpienia jest to swego rodzaju ukłon w stronę entuzjastów serii, gdyż poza licznymi nawiązaniami do innych części, czytelnicy w końcu dostali historię swojego ulubieńca, na którą tak długo czekali. Poruszone w niej wątki i opisane motywy to swego rodzaju odpowiedź na domysły i fantazje snute przez fanów serii przez lata. Z całą pewnością zadowolą one szerokie grono miłośników samego Haymitcha, jak i całej twórczości autorki. Mimo kilku niedociągnięć, książka stanowi spójną całość z pozostałymi częściami, odpowiadając na wiele pytań, które pozostawiła oryginalna trylogia. Suzanne Collins kolejny raz udowodniła, że w swoich książkach potrafi stworzyć niesamowitą atmosferę i jak nikt inny zaangażować emocjonalnie zarówno nastoletniego, jak i dorosłego czytelnika.
„Wschód słońca w dniu dożynek” to książka, która może budzić mieszane uczucia – z jednej strony dostarcza fanom upragnioną historię Haymitcha, z drugiej jednak momentami wydaje się wtórna i przewidywalna. Mimo to nie można odmówić jej charakterystycznego klimatu, który sprawia, że ponownie zanurzamy się w mrocznej rzeczywistości Panem. Choć nie dorównuje oryginalnej trylogii pod względem pomysłowości, stanowi interesujące uzupełnienie całej serii. Dla wiernych fanów Collins to wciąż pozycja warta uwagi – być może nie rewolucyjna, ale satysfakcjonująca jako powrót do dobrze znanego świata.
Zofia WOJEWODA