
Myśląc o współczesnym horrorze i jego podgatunkach, nie można uniknąć skojarzeń z kinem niezależnym, szczególnie wczesną działalnością słynnego Studia A24. Filmy te rezygnują z opartego na jump scare’ach systemu straszenia, stawiając na budowanie napięcia w bardziej subtelny sposób. W dzisiejszych repertuarach kinowych nie brakuje jednak także bardziej klasycznych straszaków, które nierzadko okazują się satysfakcjonujące na poziomie rozrywkowym. Tylko akurat ten do nich nie należy.
Witamy w świecie, w którym adaptacje nie muszą być nawet formalnie czy fabularnie zbliżone do swoich oryginałów. Po „Until Dawn” nie spodziewałam się wiele – pierwsze przeczytane przeze mnie recenzje były bowiem wystarczająco obrazowe w swojej krytyce, żeby pozbawić mnie wygórowanych oczekiwań. Mimo wszystko, udając się na seans, miałam w pamięci ukochaną grę, od której tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z tym uniwersum. Myślałam o nieprzespanych nocach, spędzonych na moralnych rozważaniach i strachu przed wendigo czyhającym w kącie pokoju. Wspominałam, jak skrajne emocje wzbudzali we mnie bohaterowie, jak bardzo zaangażowałam się w ich historię, jak łatwo było mi ich faktycznie polubić.
Film reklamuje się jako ekranizacja produkcji Supermassive Games, wydanej w 2015 roku na konsole PlayStation. To jeden z lepszych slasherów w świecie gier, opowiadający, zgodnie z prawidłami podgatunku, historię grupki przyjaciół, których w małym domku w górach zaczynają spotykać przerażające i niewyobrażalne rzeczy. Szeroko chwalonym zabiegiem zastosowanym w produkcji jest konieczność podejmowania pod presją moralnie skomplikowanych decyzji, których konsekwencje mają realny, często druzgocący wpływ na rozgrywkę. Mamy jedną szansę na uratowanie (lub nie) każdego z bohaterów, często musząc panować nad własnym oddechem oraz drżeniem rąk, bowiem poruszenie kontrolerem w sytuacji zagrożenia jest w stanie spisać daną postać na straty.
Z koncepcji uwielbianej przez graczy od dekady wyszła niestety filmowa wydmuszka. David F. Sandberg, reżyser naprawdę udanego „Kiedy gasną światła” oraz niefortunnego „Shazama!” pokazał, iż jego filmowe sukcesy mogły być jedynie kwestią przypadku. Pierwszy z wymienionych, choć nie jest arcydziełem, doskonale buduje napięcie, a nawet użycie jump scare’ów specjalnie w nim nie przeszkadza. Późniejsza „Annabelle: Narodziny zła” także, na przekór tytułowi, zła nie jest. W adaptacji „Until Dawn” brakuje jednak prawie wszystkich elementów, które gwarantują sukces mainstreamowemu horrorowi i których przecież reżyser potrafi używać. Najbardziej boli narracja, zupełnie pozbawiona suspensu czy logiki. Niekonsekwentnie prowadzone przeskoki czasowe uzupełniane są nagraniami z telefonów bohaterów, co sprawia wrażenie, jakby twórca miał pomysły na konkretne sceny, ale nie wystarczyło mu czasu lub chęci, aby wpleść je do właściwej akcji. Same postaci zarysowane zostały za pomocą maksymalnie dwóch cech osobowości, najczęściej mających w skrajnie stereotypowy sposób reprezentować osobniki z pokolenia Z. Jestem jednak w stanie przymknąć oko na taki system kreowania bohaterów, gdyż zabieg ten był i będzie nieodłączną częścią horrorów z podgatunku, jakim jest slasher.
Trudno wybaczyć z kolei zupełnie nieangażującą fabułę, która w ogólnym rozrachunku doprowadza do tego, że widz po seansie pozostawiony jest wyłącznie z poczuciem frustracji oraz przykrą świadomością zmarnowania swego czasu i pieniędzy na wyjście do kina. Wiadomo, że film stworzony po to, aby był niezobowiązującą rozrywką nie musi dostarczać nam głębokich refleksji, tu jednak przez znaczną część trwania seansu nie ma na czym się dobrze bawić. Chyba, że jako zabawę potraktować można moment, w którym odbiorca przytłoczony całym ekranowym absurdem w końcu decyduje, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko się śmiać. Koncept fabularny oparty na kilkukrotnych powtórzeniach tego samego dnia i próbie przeżycia go do złudzenia przypomina temat przerabiany już setki razy, choćby w popularnym „Śmierć nadejdzie dziś”. W zapożyczeniach i inspiracjach nie ma oczywiście nic złego, jeśli robi się to z sercem. Spotkałam się z kilkoma komentarzami, iż „Until Dawn” jako autonomiczne dzieło radzi sobie naprawdę dobrze, będąc małym hołdem dla kilku podgatunków horroru jednocześnie. Nie jestem w stanie podzielać tego entuzjazmu, gdyż czuję, że brak tu miłości do gatunku, a zbyt dużo desperackich prób wymieszania wszystkich znanych reżyserowi odwołań z nadzieją, że coś z tego wyjdzie. Niestety niekonsekwencja i zwyczajna nuda wybijają się na pierwszy plan, skutecznie niwecząc wszelkie wątpliwe starania.
Głównym zarzutem jest jednak sam fakt doklejenia filmowi łatki „adaptacji” gry, z którą konceptualnie ma niewiele wspólnego. Grupka przyjaciół znajduje się w zupełnie innym domku, z kompletnie odmiennych powodów, bowiem ekranizacja traktować ma o dziewczynie, której siostra zaginęła przed rokiem w tajemniczych okolicznościach. Znajomi jadą z nią do miejsca, w którym widziana była ostatnim razem, próbując pomóc młodej kobiecie przezwyciężyć traumy. I choć może pomysł brzmi ciekawie na papierze, zrealizowany został bez choćby namiastki głębi. Główna bohaterka dwukrotnie odbywa z byłym chłopakiem rozmowę o tym, że „jeśli ma się tylko jedną szansę na życie, bardziej się je docenia”. Niesamowite wnioski, szkoda, że w praktyce całkowicie niewykorzystane.
Nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego z gry, która faktycznie daje każdemu wyłącznie jedno podejście, zrobiono generyczny straszak bez polotu. Nieumiejętność lub niechęć do ciekawszego, bardziej pogłębionego (choćby o kwestie moralności) potraktowania tematu doprowadziły do tego, iż wytrwać do końca filmu było równie trudno, jak bohaterom przetrwać do świtu.
Maria PILARSKA