Zanurzając się w przeszłość, zamiast ją przetwarzać. Recenzujemy nowy album Ghost „Skeletá”

Niezależnie od oceny albumu – na żywo Ghost nie traci nic ze swej siły / Źródło: DVSROSS / flickr.com / https://creativecommons.org/licenses/by/2.0/deed.en

Oprawa wizualna obecnego wcielenia Ghosta niewątpliwie wyróżnia się na tle poprzednich. Fiolet, skromniejsze niż poprzednio zakrywanie twarzy przez Tobiasa Forge’a, połączenie mroku rodem z klasycznych horrorów z elegancją, luźne skojarzenia z estetyką steampunkową. Wizerunek Papy V Perpetuy z teledysku singlowego „Satanized” zwrócił moją uwagę. W przeciwieństwie do samego utworu, który żadnej zmiany już nie przynosił.  Po premierze „Skeletá” wielu fanów entuzjastycznie zareagowało na kontynuowanie obranego kierunku, dla mnie – jest to niestety najgorszy album w dotychczasowej dyskografii zespołu.

Na łamach kwietniowego wydania „Fenestry” zastanawiałem się nad możliwą przyszłością szwedzkiej grupy. Teraz, po wysłuchaniu „Skeletá” i skonfrontowaniu swoich odczuć z opiniami fanów bardziej pozytywnie nastawionych do płyty, doszedłem do pewnego wniosku. Obecnie miłośników twórczości Tobiasa Forge’a oraz ich oczekiwania można podzielić na dwie grupy. Kluczowy jest tu czwarty album zespołu „Prequelle”. Do jego premiery Ghost dał się poznać jako zespół świetnie bawiący się gatunkowymi konwencjami, obudowujący całość pastiszem i dystansem, z płyty na płytę poszerzający ramy swojego stylu. „Prequelle” nie było tu wyjątkiem. Jednocześnie wprowadziło jeszcze większą przebojowość. Ten aspekt miał stać się dominujący. Część fanów mogła mieć nadzieję na kontynuację twórczej zabawy gatunkami z przeszłości i zaskakiwania kolejnymi albumami, część – kontynuację bombastycznego, stadionowego grania z „Impery”. Ci drudzy mają zdecydowanie powody do zadowolenia, co widać w pozytywnych opiniach na temat „Skeletá”. Ci pierwsi – niestety nie znajdą wielu powodów do zachwytu.

Single nie nastawiały mnie szczególnie optymistycznie. „Satanized” nie jest oczywiście utworem słabym – chwytliwa melodia, pierwiastek atmosfery klasycznych horrorów zderzony z przebojowością i mrocznym romantyzmem. Takich utworów Ghost jednak ma w swoim dorobku wiele, a ten nie należy do tych najbardziej wyrazistych. Stąd, promując szósty album w dyskografii brzmiał wyjątkowo banalnie i sztampowo. Późniejsza „Lachryma” to modelowy kawałek Ghosta. Powraca tu eklektyzm i pastisz. Metalowe riffowanie zderzone jest z popowym refrenem, wyczuwalny jest również dystans i zabawa konwencją, klimat oldschoolowej grozy i ponownie miłość w odcieniu gotyckiego mroku. Początkowo to wszystko wydawało mi się nadwyraz typowe, zbyt powielające sprawdzone u Ghosta patenty. Z chwilą kolejnych przesłuchań przekonałem się do piosenki – Forge demonstruje tu swoje songwriterskie umiejętności, świetnie łącząc kontrastujące ze sobą segmenty, pre-chorus i refren cechują się naprawdę świetnymi melodiami, a zwrotki przypominają o tym metalowym obliczu Ghosta. Kicz i kamp zapewniają odpowiedni luz, ale ten gotycki, mroczny romantyzm wybrzmiewa z pełną mocą. Może i wszystko to już było, ale jednak ciągle potrafi elektryzować. 

Wreszcie „Peacefield” – rozpoczynający się intrygującym, nastrojowym intrem, a później przechodzący w jeden z najlepszych, ale i demonstrujących największe problemy „Skeletá” utworów na płycie. Gatunkowo – to utwór nawiązujący do zespołu Journey, zbliżając się nawet do granicy plagiatu kultowego „Seperate Ways” (chociaż tak jawne podobieństwo skłania mnie bardziej ku uznaniu tego za muzyczny cytat). Zamiast twórczego i nieoczywistego łączenia klasycznych gatunków, Forge zdecydował się na stworzenie utworu, który mógłby pochodzić bezpośrednio z lat 80. Osobiście uważam, że lepiej jest podejmować twórczy dialog z przeszłością niż imitować wyeksploatowane stylistyki. Nie potrafię jednak odmówić „Peacefield” porywającej melodii, energetycznego wykonania i bombastycznego, jednak nie przekraczającego granicy kiczu brzmienia. 

Te trzy utwory umieszczone zostały na samym początku albumu, pozostawiając dalszy odsłuch podróżą w nieznane… a przynajmniej pozornie. Do tej pory każdy kolejny album Ghosta posiadał elementy wyróżniające go na tle pozostałych. „Skeletá” jest bliźniaczo wręcz podobna do „Impery”. Ponadto powiela i jeszcze bardziej uwypukla jej wady. Przede wszystkim zwrócenie się w stronę AOR-u, a właściwie sposób podejścia do tej stylistyki. Wcześniej Forge świetnie wplatał elementy tego gatunku do swojego eklektycznego arsenału środków wyrazu, rozbrajał nachalną efekciarskość odpowiednim dystansem, zderzał ciepłe brzmienia z mrokiem. „Impera” cechowała się mniejszym eklektyzmem, a większym zwróceniem w stronę czystego AOR-u, glam metalu i hair metalu. „Skeletá” właściwie w żadnym utworze, może poza „Satanized” i „Lachryma”, nie wychodzi za bardzo z ram tych, bardzo sobie bliskich gatunków. Materiał stwarza wrażenie napisanego z myślą o latach 80. i muzyce Journey czy Def Leppard. Niestety nie na zasadzie współczesnego i oryginalnego postmodernizmu, tylko powielania patentów gwiazd tamtej dekady i melodii charakterystycznych dla Ghosta. 

AOR, glam metal i hair metal to przy tym stylistyki odznaczające się tandetą, radiowością, nachalną stadionowością – podejście pastiszowe wydobywa z tej muzyki to co najlepsze, najnowsze wydawnictwo Ghosta zdaje się jednak traktować ten ejtisowy kicz poważnie. „Guiding Lights” to ballada zrealizowana według podręcznikowych wzorców rockowej ballady emitowanej w czołowych rozgłośniach i na antenie MTV. Jej emocjonalność być może jest szczera, jednak robi wrażenie sztucznie wykreowanej, celem wzruszenia słuchaczy i osiągnięcia popularności. Skutkiem takiego podejścia większość utworów razi autentycznym kiczem, a nie tym będącym elementem kreatywnej gry. Niewielkie zróżnicowanie muzyczne idzie niestety w parze z jednolitą atmosferą. Tobias Forge, opisując utwory wypełniające longplay, kreśli wizję albumu o różnych odcieniach, oferujący emocjonalną podróż i poruszający niejednokrotnie mroczniejszą tematykę. Mimo tego, finalny efekt brzmi niezwykle pogodnie, żeby nie powiedzieć cukierkowo, wypełniając tą, w moim odczuciu jednoznacznie wręcz pozytywną i jasną, atmosferą niemal cały longplay. 

Poszczególne utwory wyróżniają się pojedynczymi elementami – fortepianowe, faktycznie wprowadzające odmienne emocje intro „De Profundis Borealis”, imitacja Deep Purple w „Umbra”, a wspomniane „Satanized”, „Lachryma”, „Guiding Lights” i finałowe „Excelsis” faktycznie odznaczają się warstwą muzyczną. Poza tą czwórką jednak, zaskakujące są co najwyżej wymienione pojedyncze motywy, gdyż całościowo kawałki „Cenotaph”, „Missilia Amori”, „Marks of the Evil One” oraz oba wspomniane wyżej, stworzone zostały według konkretnego, powtarzalnego schematu. Powtarzalnego względem hitów lat 80., wcześniejszej twórczości Ghosta i samych siebie. 

„Skeletá” faktycznie może być kolejnym krokiem w stronę statusu stadionowej gwiazdy, jednocześnie będąc oznaką wyczerpywania się wypracowanej formuły. Reakcja raczej jest w tym momencie pozytywna, jeżeli jednak Forge będzie utrzymywał aktualny kierunek nieprzerwanie – możliwe, że zatrzyma się na ścieżce ku najwyższym szczytom na półmetku. Nie mogę mierzyć swoją miarą i zignorować opinię tych fanów, którzy właśnie takiej muzyki od zespołu oczekiwali. 

Słyszę jednak, że grupa, która przykuła uwagę niekonwencjonalnością, kreatywnością, oryginalnym podejściem do znanych stylistyk zaczęła eksploatować jeden konkretny styl, i to ten raczej nie będący wyżynami sztuki rockowej. Dla mnie – riffy, melodie i atmosfera tracą swoją wyrazistość, unikalność i urok. Obecnie można dyskutować nad stanem Ghosta – komercyjnie niewątpliwie wciąż jest on na mocnej pozycji i ma przed sobą obiecujące perspektywy. Pytanie tylko czy kolejne powielanie sprawdzonych patentów nie znudzi też fanów obecnego podejścia. Suspens zatem trwa, a los Ghosta rozstrzygnie się raczej nie teraz, a przy kolejnych albumach. 

Aleksander GRĘDA