Eurowizja: podzieleni przez muzykę

Justyna Steczkowska stała się jedną z ulubienic fanów Eurowizji  / Źródło: fot. Quejaytee / wikimedia commons

Konkurs Piosenki Eurowizji to wydarzenie, którego nie trzeba nikomu przedstawiać. Lata świetnych występów, zapadających w pamięć głosów oraz szeroko komentowanych kontrowersji przyczyniły się do polaryzacji wśród widzów – Eurowizję się kocha lub nienawidzi, nic pomiędzy. Zwolennicy doceniają nowoczesne połączenie talentu ze spektakularnym show, a krytycy zaznaczają, że widowisko od dawna nie ma już nic wspólnego z muzyką. Ile jest w tym prawdy?

Pierwsza odsłona konkursu Eurowizji miała miejsce w szwajcarskim mieście Lugano, dokładnie w 1956 roku. Udział w wydarzeniu wzięło tylko siedem krajów: Belgia, Francja, Holandia, Luksemburg, Niemcy, Szwajcaria oraz Włochy. Rosnące zainteresowanie widowiskiem sprawiło, że zapisało się ono w historii jako najdłużej emitowany program rozrywkowy, który trwa do dziś – choć na nieco zmienionych, współczesnych zasadach. W najnowszej edycji udział wzięło aż 37 krajów, w tym kilka położonych poza Europą. To jeden z wielu elementów, które budzą coraz większe wątpliwości co do sprawiedliwości konkursu.

Powolny, bolesny upadek? 

Ubiegłoroczne zwycięstwo niebinarnego artysty Nemo sprawiło, że organizacja wydarzenia przeszła ze Szwecji do Szwajcarii. Patrząc wstecz, wybór tych krajów nie wydaje się przypadkowy – to ze Szwecji pochodzi legendarny zespół ABBA, natomiast Szwajcaria była gospodarzem pierwszego Konkursu Piosenki Eurowizji. Liczne oskarżenia, sugerujące, że o wygranej nie decyduje talent lub sympatia widzów, a głęboko zakorzenione elementy tradycji, łączą się z tzw. klątwą drugiego miejsca. Niektórzy z fanów Eurowizji wierzą , że najwyższe miejsce na podium zajmują ci, których potajemnie i przedwcześnie wytypują organizatorzy konkursu, a zaraz po nich uczestnicy, którzy naprawdę na to zasługują. Takie opinie nie pojawiły się jednak w tym roku, gdy  owe drugie miejsce zajął Izrael.

Uczestnictwo położonego na Bliskim Wschodzie państwa nie od dziś wzbudza kontrowersje. Jest to spowodowane przez wiele złożonych czynników. Głównym jest konflikt izraelsko-palestyński, ale również wprowadzana przez EBU cenzura, ingerencje polityczne w wybór piosenek, promowanie uczestnika poprzez wykupywanie reklam w mediach społecznościowych, niejasna kwestia przyznawania punktów, a także oficjalny sponsor Eurowizji, jakim jest izraelska marka Moroccanoil. Pośród osób, które bojkotują konkurs oraz wzywają do wykluczenia z niego Izraela, znaleźli się już nie tylko widzowie, ale i sami uczestnicy. Tegoroczny zwycięzca, austriacki piosenkarz Johannes Pietsch (pseudonim: JJ), który zdobył statuetkę dzięki piosence „Wasted Love”, publicznie wyraził swoje niezadowolenie decyzjami organizatorów. „Chciałbym, aby Eurowizja odbyła się w przyszłym roku w Wiedniu, ale bez Izraela. Piłka jest jednak po stronie EBU. My jako artyści możemy jedynie zabierać głos w tej sprawie” – powiedział artysta dla hiszpańskiej gazety „El Pais”. W zeszłych latach byli reprezentanci również starali się bojkotować uczestnictwo Izraela poprzez np. rezygnację z roli rzeczników punktów lub pisanie listów otwartych z prośbą o wykluczenie państwa z konkursu.

Sprawa Izraela jest bez wątpienia największą kontrowersją dotyczącą Eurowizji, która powraca wraz z każdą kolejną edycją. Mimo tego nie jest to jedyny problem, który może wywoływać u organizatorów niepokój o przyszłe losy konkursu. Opinia publiczna coraz częściej zwraca uwagę na stronnicze zachowania przyznającego punkty jury, cenzurowanie flag Palestyny oraz LGBTQ+, brak geograficznej spójności, a także przerost formy nad treścią, który powoduje, że bardziej liczy się dobry spektakl, niż muzyczny talent.

Tegoroczny zwycięzca Eurowizji, Johannes Pietsch, wyraził jawne niezadowolenie uczestnictwem Izraela w konkursie / Źródło: fot. Österreichisches Außenministerium / wikimedia commons

Matka smoków

Polska nie ma szczęścia do Eurowizji. Chociaż rodacy najczęściej bywają podzieleni, ten jeden raz mogą wspólnie przyznać, że nad naszym krajem wisi przykre fatum. Nieważne czy na konkurs wyślemy osobę, której wybranie w preselekcjach wywołuje burzliwą dyskusję o sprawiedliwym wyniku, czy może kogoś, kto idealnie nadaje się na eurowizyjne show. Tak czy inaczej, nasze starania nigdy nie zostają docenione przez jury. Podczas 69. edycji konkursu przekonała się o tym Justyna Steczkowska. 

Piosenka „Gaja” zyskała popularność zarówno w Polsce, jak i w innych krajach. Film z występu udostępniony na platformie YouTube z pierwszego półfinału bił rekordy oglądalności, a pośród komentarzy trudno było znaleźć cokolwiek negatywnego. Poziom naszej reprezentantki wzbudził w Polakach głęboką wiarę, że zasłużyliśmy na miejsce w top 10 występów, a nawet i na podium. Te marzenia mogłyby się spełnić, gdyby nie „odwieczne” pomijanie naszego kraju przez jury. Sytuacja była niemal identyczna z tą, która spotkała Michała Szpaka podczas 61. odsłony Eurowizji, podczas której głosujący widzowie docenili naszego reprezentanta, a jury całkowicie go zignorowało.

Teraz, gdy pierwsze emocje po Eurowizji już opadły, najrozsądniejszą opcją jest szukanie pozytywów. Występ Justyny Steczkowskiej zjednoczył znaczącą część Polaków, którzy promowali naszą reprezentantkę na przeróżne i kreatywne sposoby. Warto wspomnieć o kampanii zorganizowanej przez prezydenta Krakowa, Aleksandra Miszalskiego. 17 maja słynny smok zniknął z Wawelu, a jego powrót mógł nastąpić tylko dzięki głosowaniu na Justynę Steczkowską. Pomysł jednym przypadł do gustu, a u drugich wywołał zażenowanie. Co trzeba jednak przyznać, wsparcie okazane naszej reprezentantce może być kluczowym przykładem, że muzyka wciąż jest w stanie nas jednoczyć. To w tym przesłaniu warto więc upatrywać sensu Eurowizji.

Aleksandra MIERZWA