Adam i Ewa z Galapagos

Jude Law i Vanessa Kirby w filmie „Eden” / Źródło: 2025 LEONINE Studios

Każdy z nas — świadomie lub nie — poszukuje własnego Edenu. Miejsca, w którym codzienność nie jest udręką, a życie staje się harmonijnym połączeniem prostoty, wolności i bezpieczeństwa. Dla jednych to cicha wieś, dla innych gwar miasta, a dla garstki śmiałków – zupełnie odcięta od świata wyspa, gdzie można zacząć wszystko od nowa. Jednak marzenie o raju niesie w sobie pułapkę: w cieniu palm mogą rosnąć te same namiętności, lęki i ambicje, które zatruwają ludzkie serca w każdym miejscu na Ziemi.

Część I: Historia prawdziwa

Życie — największy z poetów — nieustannie kreśli najciekawsze opowieści, nie pytając o zgodę ani plan wydarzeń. Ta myśl, niczym echo, rozbrzmiewa w świecie kultury, gdzie fikcyjne narracje spisane na kartach książek, komiksów czy uchwycone na taśmie filmowej potrafią zagnieździć się w sercach i pamięci odbiorców jak senne wizje. Lecz bywa i tak, że to właśnie życie pisze najciemniejsze z dziejów – przerażające, niepojęte, owiane tajemnicą. Takie opowieści potrafią wydawać się bardziej nieprawdopodobne niż najśmielsze wytwory wyobraźni. Jedną z nich jest los Dore Strauch i doktora Friedricha Rittera.

Wszystko zaczęło się od przypadkowego spotkania. Apodyktyczny Friedrich, ceniony w swoim fachu stomatolog, z duszą rozdartą między zawodowym sukcesem a prywatnym rozczarowaniem, pielęgnował w sercu marzenie o stworzeniu własnego Edenu. To właśnie w zaciszu gabinetu poznał Dore — kobietę, której życie również straciło smak. Ich relacja, z początku ostrożna, szybko przerodziła się w skomplikowaną więź. Podążając za szeptem utopii, porzucili ojczyznę, zostawili za sobą hałas Niemiec i wyruszyli na kraniec cywilizacji — ku samotności wyspy Floreana, jednej z zapomnianych pereł archipelagu Galapagos. I tak, w 1929 roku, Ritter i Strauch rozpoczęli swoją wielką próbę – budowę domu nie tylko z drewna i kamieni, lecz z marzeń, uporu i wiary w nowy początek. Starali się żyć według surowych zasad samowystarczalności, korzystając z narzędzi i przedmiotów wykonanych własnoręcznie, z surowców, które podarowała im wyspa. A jednak, mimo złożonych deklaracji o niezależności, bez większych oporów przyjmowali pomoc od przepływających statków.

Ku własnemu zdumieniu, szybko stali się bohaterami gazet. Media ochrzciły ich mianem „Adama i Ewy z Galapagos”, zamieniając ich życie w mit współczesności. Zaintrygowani czytelnicy, oczarowani wizją romantycznego wygnania, zaczęli nadsyłać im dary — niczym kapłanom, składającym ofiary na ołtarzu idei. Na samej wyspie istniał też osobliwy relikt przeszłości – Zatoka Pocztowa. Drewniana beczka, stojąca samotnie pośród piachu i ciszy, służyła jako skrzynka bez klucza. Każdy, kto odwiedzał to odludzie, mógł zostawić w niej list, a przepływający statek, jak niemy listonosz oceanu, zabierał wiadomości w świat, unosząc opowieści z wyspy w nieznane.

Niedługo potem fale oceanu przywiodły na Floreanę nowych, nieproszonych gości — rodzinę Wittmerów. Przybyli niczym bohaterowie innego mitu: Heinz, jego ciężarna żona Margaret oraz ich syn Harry. Zafascynowani legendą Adama i Ewy z Galapagos, zapragnęli, by i im wyspa podarowała własny raj. Ritter i Dore powitali ich początkowo z nieufnością, strzegąc swojego odludzia jak skarbu. Lecz pustkowia mają to do siebie, że samotność potrafi wymusić sojusze. Wkrótce więc dawna niechęć stopniała, ustępując miejsca wspólnemu celowi – obronie wyspy przed jeszcze innym intruzem. Była nim baronowa Eloise von Wagner. Jej marzeniem był „Hotel Paradiso” — pałac dla najbogatszych podróżników, którzy chcieliby kupić od wyspy jej dziewiczą duszę.

Wśród wydarzeń, które mogłyby wstrząsnąć nawet sercem doświadczonego podróżnika, życie na Floreanie toczyło się jak mroczna ballada. Był poród w prymitywnych warunkach, bez sprzętu i pomocy. Był ognisty trójkąt miłosny baronowej oraz jej dwóch młodych towarzyszy, których rywalizacja przeradzała się w brutalne starcia. Były tajemnicze zniknięcia zapasów, cicha agonia Dore wyniszczanej chorobą, i mroczna fascynacja Rittera filozofią Nietzschego, która w jego ustach brzmiała jak wyrok, a nie teoria. 

Aż wreszcie doszło do zbrodni. Tylko jakiej?  W niewyjaśnionych okolicznościach baronowa i jej „wygrany” kochanek rozpłynęli się w przestrzeni wyspy jak cienie po zmroku. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wiedział — przynajmniej tak mówiono. Pewne było jedynie to, że ich zniknięcia pragnęli wszyscy: Ritterowie, Wittmerowie, a nawet drugi z kochanków baronowej, chłopak udręczony, bity i upokarzany przez rywala. Do dziś nie wiadomo, czy prawda kryje w sobie morderstwo, czy samobójczą ucieczkę z raju, który stał się piekłem. Mieszkańcy wyspy nigdy jej nie zdradzili. Może naprawdę nie wiedzieli. A może wiedzieli aż za dobrze. Tak czy inaczej, tajemnica została wrzucona w bezdenny błękit oceanu, gdzie fale od lat pilnują jej milczenia.

Ale na tym historia zbrodni się nie kończy. Wkrótce po zaginięciu baronowej i jej kochanka, los upomniał się o człowieka, od którego wszystko się zaczęło – Friedricha Rittera. Oficjalnie mówiono, że przyczyną jego śmierci były zatrute mięsem chorych kurczaków posiłki. Lecz kto je podał? Czy była to dłoń jego żony, wypowiadająca w milczeniu wyrok?

Każdy kolejny dzień na wyspie rodził nowe pytania, a żadna odpowiedź nie przychodziła. Ostatecznie to Wittmerowie, wraz z dziećmi — w tym pierwszym człowiekiem urodzonym na tej dzikiej wyspie — zostali w raju, który dla nich stał się codziennością. Lecz raj ten był już naznaczony. Pod słońcem Galapagos żyli dalej, ale w ich pamięci szumiały wciąż te same fale, niosąc ze sobą echo niewyjaśnionych zbrodni.

Wyspa Floreana miała być rajem dla bohaterów owej historii / Źródło: fot. Igor Starukha / commons.wikimedia

Część II: Historia filmowa

Historia ta, utkana z intryg, niedopowiedzeń i plotek, wciąż żarzy się w wyobraźni współczesnych. Nic dziwnego, że losy „Adama i Ewy z Galapagos” przyciągnęły uwagę także naszego rodaka, Pawła Pawlikowskiego. Lecz ostatecznie to Ron Howard — filmowy Geniusz z Pięknym umysłem, człowiek, który potrafił Nakarmić świat i zanurzyć widza W samym sercu morza  wziął tę opowieść na swój warsztat. Zabrał widzów na brzeg wyspy, gdzie fale wciąż opowiadają własną wersję wydarzeń. Bo na Floreanie, tak jak w życiu, granica między prawdą a legendą jest równie krucha, co muszla wyrzucona na piasek. 

To, co w filmie Howarda jawi się jako najciekawsze, to przewrotność perspektywy. „Adam i Ewa z Galapagos” wcale nie stoją w centrum opowieści — światło reflektorów pada na rodzinę Wittmerów, a zwłaszcza na Margaret, która, niczym przewodnik po wspomnieniach, prowadzi widza przez meandry wydarzeń. To ich pragnienia, lęki i ciche nadzieje stanowią oś fabuły. To oni, a nie romantyczni pionierzy, trwali na wyspie najdłużej, oswajając jej dzikość, aż stała się codziennością. Być może reżyser wybrał właśnie Margaret, by opowieść mogła doprowadzić widza aż do samego końca losów bohaterów — niekoniecznie od początku, ale z perspektywy tych, którzy przetrwali burzę.

Filmowy Eden rozpoczyna się gwałtownie, niemal reportersko. Kilka krótkich zdań na ekranie informuje o tym, że Ritter i Strauch byli pierwszymi mieszkańcami wyspy. Jednak kamera omija ich pionierskie zmagania – pomija mozolne wznoszenie domu z kamieni i korzeni, milczy o groteskowej walce z dzikim knurem, a nade wszystko nie dotyka rodzącej się między nimi miłości, która była zarzewiem całej przygody. Zamiast tego pokazuje ich już w stanie późnym — partnerskim, ale zdominowanym przez chłód, znużenie i wzajemną niechęć.

Być może wybór reżysera, by uczynić Wittmerów centralnym punktem opowieści, wynikał z ich ludzkiej bliskości i prostoty motywacji. Byli rodziną empatyczną, która marzyła jedynie o skrawku ziemi, gdzie mogliby żyć w spokoju, z dala od zgiełku i cudzych dramatów. Ich raj miał być miejscem, gdzie więzi między nimi będą mogły się umacniać, dojrzewać i pogłębiać — nie azylem od świata, lecz przestrzenią do pielęgnowania siebie nawzajem. 

Ritter kierował się zupełnie innym kompasem. Jego motywacje były egoistyczne, przesiąknięte pragnieniem życia według własnych, niepodważalnych zasad. U jego boku była Dore — kobieta, która zrezygnowała z własnych marzeń, by stać się cieniem ukochanego mężczyzny. Dla niej raj nie miał kształtu wyspy, lecz sylwetki Rittera i to jego obecność była jedynym celem jej podróży.

Każda z postaci przybyła na Floreanę, niosąc w sercu inny powód, by odnaleźć swój raj. Dla jednych była to potrzeba spokoju, dla innych — wolności, a dla baronowej Eloise von Wagner pragnienie było jedno: zapisać swoje imię w historii. Nie obchodziło jej, czy droga do tego celu usłana będzie intrygami, kłamstwami czy przemocą. Floreana nie była dla niej rajem — była pustym płótnem, na którym zamierzała namalować swój triumf, a „Hotel Paradiso” miał stać się pomnikiem ambicji. Lecz marzenie to, zamiast wieńczyć jej życie blaskiem, zamknęło je cieniem. W miejscu, gdzie miały brzmieć toasty i muzyka, zapadła cisza. Hotel nigdy nie powstał, a sama baronowa stała się częścią największej tajemnicy Galapagos.

Oglądany bez znajomości faktów, Eden może momentami sprawiać wrażenie opowieści, w której poszczególne sceny są wyrwane z kontekstu. Oto nagle pojawia się knur, niszczący uprawy bohaterów — epizod, który w filmie wygląda jak absurdalna wstawka, a w rzeczywistości był osią jednej z najbardziej zaciętych batalii Rittera. To z nim, a nie z ludźmi, pionier mierzył się codziennie na polach uprawnych. Podobnie osioł, którego w rzeczywistości Dore darzyła niemal macierzyńską czułością, w filmowej wersji sprowadzony został jedynie do roli niemego pomocnika przy przenoszeniu dobytku. Zwierzę, które w jej oczach było członkiem rodziny, na ekranie staje się jedynie narzędziem w tle. W ten sposób filmowa narracja omija drobne, ale znaczące szczegóły — te, które w prawdziwej historii nadawały jej głębię i emocjonalny ciężar.

W zamian za scenariuszowe niespójności, wynikające z nieprecyzyjnego i wybiórczego wyciągania faktów, Eden mówi jednak głośno i wyraźnie o tym, co stanowi sedno historii mieszkańców Floreany – o wiecznym poszukiwaniu swojego miejsca w świecie. I to właśnie obsada, dwoi się i troi, by ich bohaterowie stali się hołdem dla prawdziwych postaci z wyspy.

Bezzębny Jude Law w roli Rittera to nie tylko postać odpychająca i tajemnicza — to człowiek, potrafiący wzbudzić grozę zarówno w napadach nieokiełznanej euforii, jak i w chwilach absolutnego braku emocji. Ta pustka jest jak lustro, odbijające rozczarowanie światem, który próbował stworzyć na własnych zasadach. Vanessa Kirby, choć przez scenarzystów potraktowana z zaskakującą oszczędnością dialogów, kreuje Dore pełną bólu, irytacji i wewnętrznej walki z chorobą. Jej gra jest niemal epistolarna — nie słowami, lecz spojrzeniem, gestem, ciszą, która mówi więcej niż monologi. To Dore, w prawdziwym życiu zapisywała swoje myśli w listach, tutaj przemawia przede wszystkim tym, co ukryte.

Sydney Sweeney jako Margaret obdarza swoją bohaterkę niewinnością i urokiem, zamieniając postać, która w rzeczywistości potrafiła być oschła, w postać zarażającą dziewczęcą charyzmą. Jej raj jest prosty i jednocześnie najgłębszy — to macierzyństwo. U jej boku Heinz, znacznie starszy mąż, którego jedyną ambicją jest zapewnienie rodzinie bezpieczeństwa. Daniel Brühl, choć często spychany przez scenariusz na drugi plan, robi wszystko, by jego Heinz miał swoje momenty, subtelnie budując obraz człowieka solidnego, choć bez fajerwerków.

Największą charyzmą ekranową błyszczy jednak Ana de Armas w roli baronowej. Jej postać jest jak połączenie Marilyn Monroe z charyzmatyczną, lecz niebezpieczną uwodzicielką rodem z klasycznego kina noir. Głos, gesty, spojrzenia — wszystko w niej jest jednocześnie odpychające i hipnotyzujące. Jej marzenie o Hotelu Paradiso nie jest sentymentalną wizją, lecz kaprysem rosnącym do rozmiarów obsesji. Baronowa jest jak ostrze, które bez wahania przecina wszelkie przeszkody, by spełnić swój plan, niezależnie od tego, czy przetrwa on próbę czasu.

I choć Eden oparty jest na faktach, to jego najistotniejsze fabularne fragmenty wynikają z jednej, wybranej przez twórców interpretacji — drogi zbudowanej na sugestiach i urwanych tropach historycznych. To nie mozaika wszystkich możliwości, lecz spójna wizja, w której prawda została uformowana tak, by opowiedzieć określoną historię. Dlatego w tym miejscu postawię kropkę, abyś, Drogi Czytelniku, sam mógł sprawdzić, jak Howard przeobraża okruchy rzeczywistości w filmową narrację. Eden nie rekonstruuje wiernie wszystkich wersji, lecz prowadzi  Cię wzdłuż jednej ścieżki — pełnej intryg, namiętności i cieni przeszłości. Bo Eden jest jak sen. A sen jest przecież bratem śmierci, prawda?

SZYMON FILIPIAK