
Mount Everest to nie tylko nazwa górskiego szczytu, lecz także słowo-symbol. Przez lata kolejni śmiałkowie podejmowali próbę zmierzenia się (jakby mogło się wydawać) z absolutnym limitem ludzkich możliwości. Trudno bowiem sobie wyobrazić, co więcej człowiek mógłby zrobić wysiłkiem własnego ciała. Po raz pierwszy na Mount Everest zimą weszli Polacy, w 1980 roku. 45 lat później po raz pierwszy z najwyższego szczytu globu bez dodatkowego tlenu zjechał Polak, Andrzej Bargiel.
Urodzony w 1988 roku skialpinista już na początku swojej kariery mierzył wysoko… dosłownie. W wieku 19 lat zdobył Mistrzostwo Polski w narciarstwie wysokogórskim juniorów. Zaledwie pięć lat później zamarzył, by zjechać z Everestu. Pomysł zrodził się podczas wspinaczki na górę Lhotse, czyli czwarty najwyższy szczyt ziemi, usytuowany 8516 metrów n.p.m. nad południe od Everestu. ZCzomolungmy, bo tak brzmi tybetańska nazwa szczytu (co oznacza „Bogini Matka Śniegu”/„Bogini Matka Ziemia”) po raz pierwszy próbował zjechać w 2019 roku. Wtedy wyprawę przerwał naderwany lodowy blok o wysokości 50 i szerokości 30 metrów, który stanowił poważne zagrożenie dla ekspedycji. Trzy lata później Bargielowi przeszkodził m.in. huraganowy wiatr. Niezbędne doświadczenie zdobył już kilka lat wcześniej. W wieku zaledwie 25-lat zjechał ze swojego pierwszego ośmiotysięcznika – Sziszapangmy (8013 m n.p.m.). W 2015 roku jako pierwszy zjechał z Broad Peak, szczytu położonego na wysokości 8051 metrów n.p.m., 13. najwyższej góry świata. Trzy lata później wpisał się do historii himalaizmu jako pierwszy człowiek, który zjechał z usytuowanego 8611 metrów n.p.m. K2. Wyższy od tego szczytu jest tylko Mount Everest, sięgający aż 8848 m. n.p.m.
Do trzech razy sztuka
W przypadku Polaka to stare porzekadło okazało się adekwatne jak nigdy. Cała misja rozpoczęła się 20 sierpnia od wylotu z Warszawy. Skiapliniście towarzyszyło spore zaplecze ludzi: kierownik ekspedycji Tomasz Gaj, lekarka Patrycja Jonetzko, fizjoterapeuta Piotr Sadowski, odpowiedzialny za bezpieczeństwo Jan Gąsienica-Roj, operatorzy kamery: Dariusz Załuski (który stanowił również wsparcie sportowe) i Maciej Sulima, operator drona i brat Andrzeja – Bartek Bargiel oraz fotograf Bartek Pawlikowski. Przy samym wejściu na szczyt nie obyło się jednak bez pomocy Szerpów; przedstawicieli tybetańskiego ludu, zamieszkującego Himalaje, którzy ze względu na swoje świetne warunki wytrzymałościowe pełnią funkcję tragarzy i przewodników podczas wypraw w tym łańcuchu górskim.
Przy próbie dokonania tego typu wyczynu nie ma mowy o choćby najmniejszym niedopatrzeniu. Nietrudno sobie wyobrazić, jak tragiczne konsekwencje może mieć błąd popełniony na mroźnej górze, położonej niemal 9 tys. m. n.p.m. Jak jednak podczas swoich poprzednich podejść przekonał się Bargiel – bezbłędna organizacja i do bólu szczegółowa logistyka niczego nie gwarantują. Niewiele brakowało, by przypomniała mu o tym również wrześniowa ekspedycja. Jak mówił w rozmowie z Łukaszem Majchrzykiem („Rzeczpospolita”): „Próbowaliśmy wejść już 14 września, ale wtedy się nie udało, bo zatrzymał nas śnieg i zagrożenie lawinowe. Odbiliśmy się od wysokości ośmiu tysięcy metrów. Dopiero po sześciu dniach podjęliśmy kolejną próbę. Było trudno, bo zespół był zmęczony i nie wierzył, że uda nam się osiągnąć cel. Wszyscy chcieli wracać i nie ma się co dziwić, bo warunki jesienne są bardzo trudne. To widać po statystykach, bo nawet nie wiem, kiedy było ostatnie beztlenowe wejście na Mount Everest o tej porze roku. Nawet ostatnie wejście z tlenem było jakieś 15-20 lat temu. Tylko że wtedy to były duże wyprawy, a teraz byliśmy w górach sami. W takiej sytuacji trzeba samemu przygotować drogę, zabezpieczyć ją. Jest sporo zabawy, lodowiec jest dużo bardziej wymagający. Pada mnóstwo śniegu, lód jest słabej jakości, na sześciu tysiącach metrów pada deszcz”.

Każdy ma swój Everest
Te mrożące krew w żyłach warunki nie złamały 37-latka. Jak można przeczytać na stronie redbull.com/pl w niedzielę 21 września przed północą lokalnego czasu Bargiel wraz z Szerpami wyruszył z obozu położonego na wysokości około 7900 m. n.p.m. Aby w ogóle wytrzymać takie warunki, wcześniej przez kilkanaście dni musiał stopniowo aklimatyzować się na kolejnych wysokościach. Na szczyt dotarł po około 16 godzinach, wraz Dawą Sherpą, członkiem 10-osobowej ekspedycji, która cztery lata temu jako pierwsza zdobyła K2 zimą. Polski himalaista nie miał dużo czasu, by napawać się widokiem rozpościerającym się z wierzchołka globu. Już po kilku minutach rozpoczął zjazd, który po spędzeniu nocy w obozie drugim (ok. 6400 m. n.p.m.) kontynuował następnego dnia. Sięgające szczytu świata marzenie zostało spełnione”. Sam zjazd Andrzej Bargiel w rozmowie z redbull.com opisał jakby był elementem jego codzienności: „Druga część, drugiego dnia była zdecydowanie przyjemniejsza – była fajna pogoda, dobrej jakości śnieg i nawet to, że tak gładko poszło było dużym zaskoczeniem”.
Trwająca ponad dekadę historia niesamowitych wypraw Andrzeja Bargiela, jakkolwiek banalnie to nie brzmi, powinna posłużyć nam jako źródło inspiracji. On, jak i wielu innych himalaistów konsekwentnie udowadnia, jak daleko sięgają limity ludzkiego organizmu, ale przede wszystkim – woli i charakteru. Absolutnie nie chodzi jednak o to, żebyśmy za wszelką cenę podejmowali się ekstremalnych wyzwań czy sprawdzali granice wytrzymałości naszych ciał. Codziennie bowiem stajemy przed różnymi próbami, bardziej lub mniej poważnymi, które testują nasze możliwości. Każdy z nas ma swój Mount Everest. Dla każdego oznacza on coś innego, ale każdy może go zdobyć, niezależnie od tego – czym dla nas on jest. Liczy się to, że potrafimy podjąć próbę.
Igor DZIEDZIC
