Fantastyczne zwierzęta i jak je zabić, czyli „Gremliny rozrabiają”

Gizmo w akcji! Źródło: fot. Leni-sn / goodfon.com

Trudno mi uwierzyć w słowa kogoś, kto twierdzi, że nigdy nie marzył o zwierzaku pod choinką. Małego, puchatego stworka, wyskakującego radośnie z owiniętego kokardką pudełka niczym Lady w filmie „Zakochany kundel”. I pewnie w odpowiedzi na błagalne okrzyki skierowane do członków rodziny spotykaliście się z ostrzeżeniami, wykładami o odpowiedzialności czy (słusznymi) stwierdzeniami, że zwierzę to nie zabawka. Założę się, że nikt nie ostrzegał was przed ich potencjalnie śmiercionośnymi zapędami.

Moim zdaniem, jednym z najważniejszych filmów lat 80. oraz najznakomitszych dzieł około-świątecznych to bez wątpienia „Gremliny rozrabiają” w reżyserii Joe’go Dante’go. Jego szalona fabuła obejmuje wydarzenia, które stanowią doskonałą mieszankę gatunkową horroru, komedii i filmu familijnego. 

Wszystko zaczyna się, kiedy Billy otrzymuje w prezencie gwiazdkowym nietypowe zwierzątko. To puszyste maleństwo z uszami większymi, niż przewidziano, robi na chłopcu ogromne wrażenie, więc ich przyjaźń rodzi się błyskawicznie. Jest jednak jeden problem – trzeba bezwzględnie przestrzegać trzech zasad, które są kluczowe dla dobra stworzonka (a jak się później okazuje, również dla wszystkich dookoła). Pod żadnym pozorem nie wolno karmić go po północy, wystawiać na działanie światła słonecznego, ani pozwalać mu na kontakt z wodą. Brzmi to całkiem sensownie. Chyba że bohaterem jest mały chłopiec, dla którego reguły nie mają większego znaczenia. Wówczas dochodzi do drobnych zaniedbań, skutkujących złamaniem wszystkich wspomnianych zasad i uruchamiając lawinę niechcianych konsekwencji. Woda oddziałuje na uroczego stworka w sposób katastrofalny dla całego miasteczka – na świat przychodzą kolejne gremliny, przybierające postać niewielkich, krwiożerczych potworów. A to dopiero początek ich „zalet”.

Nostalgia w miękkim futerku

Trudno obecnie o utwór bardziej ikoniczny niż „Gremliny rozrabiają” i mam to na myśli kompletnie poważnie. Dzięki szeroko zakrojonemu w latach 80. zjawisku, jakim był merchandising, do dziś dostępne są oryginalne memorabilia z filmu, a same gremliny stały się ponadczasową marką. W zeszłym roku w Primarkach dostępna była cała kolekcja opatrzona mordkami puszystych stworków (co warto zauważyć, to ich przyjazna forma sprzedaje się zauważalnie lepiej), niedawno na rynek trafił także zestaw LEGO przedstawiający Gizmo z parą okularów 3D w łapce. I choć gremliny ujrzały (o zgrozo) światło dzienne ponad czterdzieści lat temu, to w popkulturze nadal żywo rozrabiają. Jednym z powodów stałej fascynacji tymi niesamowitymi zwierzakami jest bez dwóch zdań ich uroczy wizerunek, ale można szukać i znacznie głębiej. W dobie zainteresowania pokolenia Z estetyką vintage i oldschoolem, wynikającego zapewne po części z rozczarowania nijakością współczesności, kampowa dylogia o gremlinach trafia w punkt. To lekko kiczowate widowisko, pełne klasycznych „ejtisowych” symboli i charakterystycznego klimatu, budzi mnóstwo pozytywnych emocji oraz eskapistyczną nostalgię za epoką, której wielu z nas nawet nie doświadczyło.

Strach ma wielkie uszy

Nic jednak nie może być tak piękne i cukierkowe, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. „Gremliny rozrabiają” figurują w końcu we wszelkich bazach filmowych głównie jako horror. Groza zaczyna się w momencie zakłócenia porządku w świecie przedstawionym – pojawienie się nowych stworzeń o nikczemnych zamiarach wprowadza chaos nie tylko w rodzinie, ale także  w całym miasteczku. Wiele mówi to o niegotowości ówczesnego społeczeństwa amerykańskiego na konfrontację z innością, przedstawia absurdalny scenariusz i zmusza do zetknięcia się z własnymi uprzedzeniami, co stanowi przeformułowane odwołanie do klasyki gatunku – „Nocy żywych trupów”. Jest to także ważna nauczka dla młodych odbiorców, zarówno dotycząca głębszej refleksji nad konsekwencjami decyzji podjętych w okresie dorastania, jak i (na bardziej dosłownym poziomie) odpowiedzialności za życie drugiego stworzenia. Pierwsza z wymienionych lekcji może odwoływać się choćby do nadużywania substancji psychoaktywnych – to, co w pierwszej chwili wydaje się przyjazne i nieszkodliwe, potrafi szybko odwrócić się przeciwko nam, szczególnie jeśli nie zastosujemy się do konkretnych zasad. Druga natomiast odnosi się choćby do wspomnianych na samym początku prezentów świątecznych w formie pupili i uświadamia dzieciom, że z zaniedbania pewnych reguł opieki nad nimi wyniknąć mogą realne nieprzyjemności. Choć więc „Gremliny rozrabiają” nie należy do filmów powszechnie uznawanych za szczególnie ambitne dzieło kinematografii, warto bliżej spojrzeć na prezentowane w nim futerkowe oblicza grozy.

Patrząc na film z perspektywy stricte świątecznej, szalenie istotne jest zwrócenie uwagi na to, jak gremliny wyróżniają się spośród zmyślnych Kevinów czy rom-comów z gorącym Jude’em Law, oczywiście nie umniejszając żadnemu z nich. Wiadomo bowiem, że typowe „Christmas movies” stoją rodzinnym ciepłem, przytulnym romansem i tym jednym filmem o Barbie w „Opowieści wigilijnej”, klasyka. Jednak puszyści piewcy chaosu z wielkimi uszami nie wpisują się zbytnio w żadną z tych kategorii, tym samym kompletnie rozbijając wszelkie oczekiwania odbiorcze względem filmu świątecznego, co okazuje się naprawdę odświeżające. Kiedy więc zasiądziecie już na kanapie po wigilijnej kolacji i z przejedzenia będziecie przeklinać pierogi z kapustą, zaproście poczciwe gremliny do świętowania! I nowa zasada – może nie zabierajcie ich ze sobą na pasterkę.

Maria PILARSKA