Najbardziej zachwycający film tego roku? Recenzja „Wicked: Na dobre”

Wielki powrót do Krainy Oz. Źródło: fot. bradleypjohnson / commons wikimedia

„Wicked: Na dobre” to jeden z największych kinowych fenomenów tego roku. Franczyza posiada ogromny fandom, a Universal rozegrał sprawę perfekcyjnie, fundując nam drugą część zaledwie po roku, gdy emocje jeszcze nie zdążyły opaść. Sprawdzamy, czy druga część dorównała wysoko ocenianej pierwszej. 

Po stosunkowo niewielu wartych uwagi jesiennych premierach kinowych, okres świąteczny rozpoczyna się czymś ogromnym. Media społecznościowe oszalały na punkcie przeniesionej na duży ekran historii z broadwayowskiego musicalu. Instagrama czy TikToka zalewają liczne materiały promocyjne i recenzje związanych z filmem produktów. „Wicked” współpracuje bowiem z wieloma dużymi markami – w sklepach możemy znaleźć liczne kolekcje ubrań, kosmetyków i gadżetów, takich jak figurki czy klocki Lego. Pierwsza część osiągnęła ogromny sukces, zarabiając 759 milionów dolarów i stając się przedmiotem rozgłosu na całym świecie.

Muszę przyznać, że sama należałam do grona osób zachwyconych pierwszą częścią, choć początkowo byłam nastawiona do niej sceptycznie. Szybko okazało się, że realizacja tej produkcji przebiła moje oczekiwania, więc poprzeczka zawisła bardzo wysoko. Jak więc w mojej opinii poradziło sobie „Wicked: Na dobre”? 

Wizualna perełka 

Przy wyborze seansu postawiłam na maraton, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Dwie części oglądane po sobie stanowiły spójną historię, a także była to idealna okazja na odświeżenie sobie pierwszej części, choć pamiętałam z niej dosyć sporo. Ta historia zdecydowanie ma coś, co zapada w pamięć na dłużej. 

Oprawa muzyczna i wizualna zdecydowanie jest najmocniejszym punktem tej produkcji. Wszystko jest tutaj dopracowane, a wysoki budżet nie poszedł na marne. Emerald City wygląda świetnie i można poczuć się w kinie zupełnie tak, jakbyśmy tam byli i obserwowali te wydarzenia z bliska. Niezmiennie cieszą oko dopracowane kostiumy i wyróżniające się charakteryzacje każdego z bohaterów. Nie można nie wspomnieć o muzyce – tutaj szczególnie świetną robotę zrobiły głosy Cynthii Eviro i Ariany Grande, tworząc przepiękne wykonania piosenek znanych z musicalu, do których z chęcią wracam po seansie. Na plus można wskazać również efekty specjalne, które zachwycały i pozwalały poczuć się zupełnie tak, jakby cały ten magiczny świat na chwilę stał się realistyczny. W samej realizacji nie dopatrzyłam się chyba niczego, co mogłabym skrytykować – ponownie okazała się być na tym samym, wysokim poziomie.  

Fabuła nie jest szczególnie wyjątkowa – w końcu to dalej retelling „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, do którego tutaj pojawia się więcej nawiązań, niż w części pierwszej. Osoby zaznajomione z musicalem także niczym się nie zaskoczą. Dzieje się jeszcze więcej, niż w pierwszej części, trudno złapać chwilę oddechu, a ponad dwie godziny seansu mijają bardzo szybko. Przy pierwszym podejściu do tego świata pomimo prostoty różnych motywów – trójkąta miłosnego i rywalizacji głównych bohaterek o chłopaka, walki „dobra” ze „złem” i bohaterów, którzy zmieniają swoje oblicze w trakcie fabuły, jest wciągająca, a momentami nawet szokuje. Sama unikałam wszelkich spoilerów i nawiązania do musicalu sprawdzałam dopiero po seansie, przez co nie przewidziałam kilku ciekawszych plot twistów. Do drugoplanowych bohaterów nie przywiązałam się emocjonalnie, choć ich wątki jeszcze bardziej mnie zaintrygowały – kilku z nich zaskoczyło mnie pozytywnie, na innych zaś się denerwowałam (co prawdopodobnie było celowe). Jedyny zgrzyt miałam ze zakończeniem, jednak to już moja osobista opinia – jest ono bowiem takie samo, jak w wersji z Broadwayu. 

Osobiście najbardziej fascynowała mnie relacja pomiędzy dwiema głównymi bohaterkami – Elphabą i Glindą. Zdecydowanie połączenie świetnej gry aktorskiej, dobrze oddanej przez aktorki chemii i emocjonalnych, niekiedy wzruszających scen chwyciło mnie za serce i z pewnością zostanie ze mną na dłużej. Uwielbiam ich dynamikę, przechodzącą w tej części poprzez nienawiść, przebaczenie, stopniowe pogłębianie tej relacji jeszcze mocniej, aż po niezwykłą i wyjątkową scenę pod koniec, która najbardziej zapadła mi w pamięć. Pomimo mniej satysfakcjonującego dla mnie zakończenia, jest to wątek, który nadal ma potencjał na przyszły rozwój.

„Wicked: Na dobre” także sprostało moim oczekiwaniom i jest to jedna z tych produkcji, które zostają w pamięci na długo i przynajmniej raz na jakiś czas po prostu trzeba do nich wrócić. Niedawno Universal zdradziło, że chciałoby dalej rozwijać to uniwersum, więc niewykluczone, że otrzymamy kolejne filmy – nie mają to być jednak bezpośrednie kontynuacje. 

Oliwia GARCZYŃSKA