Pół wieku „Horses”

Grudzień 1975 roku. Wśród najświeższych albumów odznacza się okładka przedstawiająca elegancką, ale przede wszystkim buntowniczą i pewną siebie kobietę. Dobiegający końca rok zdążył już zachwycić albumami Pink Floyd, Queen czy Bruce’a Springsteena. Co ma do zaoferowania „Horses”? Słyszymy otwierające płytę słowa „Jezus umarł za czyjeś grzechy, ale nie moje…” i już wiemy, że w historii rocka pojawiła się nowa cezura.

Patti Smith początkowo nie planowała kariery muzycznej, koncentrując się na poezji. Jako 16-latka zainteresowała się Arthurem Rimbaudem, początkowo ze względu na jego atrakcyjny wizerunek, zdobiący okładkę „Iluminacji”. Język poety wyklętego ujął Smith momentalnie, nawet kiedy nie potrafiła go pojąć. Postawiła sobie za cel rozszyfrowanie przekazu. Zaczytywała się również w innych literatach, w tym bitnikach (nieformalny ruchu literacko-kulturowy, propagujący idee anarchistycznego indywidualizmu, nonkonformizmu i swobody twórczej). Nowy Jork końca lat 60. XX wieku witał młodych artystów zarówno finansowymi trudnościami, jak i tyglem artystycznej bohemy. Ten los spotkał przeprowadzającą się z New Jersey Patti i jej nowego przyjaciela – Roberta Mapplethorpe’a. Połączyła ich głęboka i trwała więź.

Ostatnia i pierwsza

Mapplethorpe miał zostać uznanym i kontrowersyjnym fotografem, a Smith publicznie recytowała swoje wiersze. Akompaniament zapewniał gitarzysta Lenny Kayle. Sfera muzyczna zaczynała przybierać na znaczeniu, a liczba muzyków towarzyszących poetce wzrosła, dając początek Patti Smith Group. Zespół stał się jednym z filarów legendy klubu CGBG, razem z Television, Ramones czy Blondie.

„Horses” pojawiło się pomiędzy dwiema młodzieżowymi rewoltami – hippisowską i punkową. Za pierwszą Patti tęskniła, drugą pomogła zainicjować. Ideologicznie trudno przyrównywać Smith do punkowców – nihilizm i anarchia nie przystają do jej idealizmu i poszukiwania transcendencji. Co innego muzyka – garażowa, uproszczona, bezpośrednia, stawiająca na nieokiełznaną pasję bardziej niż na techniczną biegłość. Mogłoby się wydawać, że wybierając na producenta „Horses” Johna Cale’a, artystka trafiła pod właściwy adres. W końcu The Velvet Underground położyli podstawy proto-punka, i to na podobnych zasadach, jakie przyjęła Smith. Niczym poeci wyklęci i bitnicy, velveci połączyli artyzm z „garażowością”. Postawili na minimalizm, harmoniczną oszczędność, surowe brzmienie oraz szerokie wykorzystanie dysonansów, sprzężeń, kakofonii. John Cale wykorzystał swoje obeznanie z poważną awangardą, transgresyjnie podchodząc do rockowej formy.

Smith jednak sugerowała się brzmieniem płyt Cale’a, co ten ze śmiechem skwitował: „powinnaś zatrudnić mojego inżyniera!”. Jego wizjonerstwo i jej upór generowały napięcia, jednak artystyczna swoboda umożliwiała poetce stawianie na swoim. Wkład Cale’a szczególnie podkreślano w kontekście „Birdland” i jego improwizowanej struktury.

Bogactwo motywów

Otwierająca album „Gloria” w pierwszej połowie opiera się na poemacie Smith „The Oath”. W drugiej – to cover, a właściwie reinterpretacja „Glorii” zespołu Them. Lirycznie odznacza się przede wszystkim słynna deklaracja na temat Chrystusa. Powierzchownie może zdawać się ona manifestem antyreligijności. Faktycznie, Smith odrzucała zinstytucjonalizowanie religii. Towarzyszyła jej jednak potrzeba duchowości, studiowała również Biblię. Wierzyła w Jezusa, ale jak sama stwierdziła: „Nie chciałam, by się mną przejmował, żeby brał odpowiedzialność za moje błędy, czy młodzieńcze eksploracje. Chciałam być wolna”.

Muzycznie „Gloria” czerpiąc z dorobku lat 60., przemodeluje album na modłę proto-punkową. Muzycy pozwalają sobie na jamowe poluzowanie faktury, stopniowo zagęszczając i przyspieszając. Rozpędzeni porażają energią, wydobywając z harmonicznej prostoty maksymalną siłę. Nie jest to gra doskonała, ale uwidacznia się w niej ognista pasja. Przypomina się inna legenda proto-punku, na którą Kayle i Smith się powoływali. Od kontrowersyjnej linijki otwierającej – skojarzenia wędrują w stronę „Kick Out the Jams” MC5.

Ekstatyczny żar przepełnia również „Birdland”, choć w inny sposób. Pulsująca dynamika przechodzi od subtelności, do intensywności. Grupa podąża w rejony free improvisation, nie stroni od dysonansów i eksperymentalnych dźwięków. Szkoła The Velvet Underground, jednak o własnej tożsamości, a nową jakość wnosi umieszczenie w centrum poematu Smith. Tekst zainspirował fragment książki Petera Reicha „Book of Dreams”. Opisuje on złudzenie statku kosmicznego, jakiego doświadczył autor, wierząc, że na pokładzie jest jego zmarły ojciec. Najważniejszą myślą wyrażoną na tej podstawie jest poczucie wyobcowania, inności, jakie było bliskie wokalistce od najmłodszych lat. „Birdland” przynosi specyficzną formę poezji śpiewanej. Zamiast akompaniamentu i dostojności barda, skład oddaje się katartycznej improwizacji.

W poetyckim stylu Smith odbija się Arthur Rimbaud, z jego negacją reguł, niekonwencjonalnym i bogatym symbolizmem, introspekcją. Widoczny jest Bob Dylan, bliski artystce. Podobieństw można dopatrzeć się względem poetyckiej przyziemności i intymności Joni Mitchell. Uwidacznia się to w utworach, odwołujących się do osobistych sytuacji. „Redondo Beach” wokalistka napisała w lęku o siostrę, która po kłótni opuściła ich wspólne mieszkanie. „Kimberly” przywołuje wspomnienie narodzin najmłodszej z rodzeństwa, którym towarzyszyła burza. „Free Money” napisane zostało z myślą o matce, marzącej o wygranej na loterii. Pierwszy z wymienionych utworów utrzymany jest w stylistyce reggae, a oszczędne wersy opisujące sytuację, skrywają głębię emocjonalną narratorki. „Kimberly” z mechaniczną sekcją rytmiczną i tnącą gitarą, zdaje się nieco antycypować new-wave. Apokaliptyczny wręcz wymiar burzy i interesujący symbolizm. Służą one za obudowę wymowy zorientowanej na miłość i opiekuńczość wobec młodszej siostry. „Free Money” świetnie oddaje marzycielską tęsknotę, za tym, co nieosiągalne, będąc przy tym piękną kompozycją, o znakomicie budowanej dramaturgii.

Patti Smith zmarł w 1979 roku. Źródło: fot. Bodow, CC BY-SA 4.0

Ukłon dla legend

Na „Horses” nie brakuje również hołdów dla muzycznych idoli Smith. Jej podejście do sztuki naznaczone jest mitologizacją i transcendencją. Napisane wespół z gościnnie udzielającym się na gitarze Tomem Verlaine’m „Break It Up” poświęcone jest Jimowi Morrisonowi. Inspiracją był sen, w którym Smith zobaczyła wokalistę prometejsko przykutego do marmuru, wyswobadzającego się i wznoszącego na skrzydłach. Tekst nobilituje frontmana The Doors, ale też w związku z tym wyraża wiarę w metafizyczny wymiar sztuki. Pewna ociężałość refrenu i brak metronomicznej precyzji działają na korzyść nagrania, które zdaje się wręcz oddychać i oddawać dźwiękowo tytułowe wyzwalanie. Jimi Hendrix uhonorowany zostaje w melancholijnym „Elegy”. Smith ujawniła, że do gitarzysty odnosi się również „Land”, utwór złożony z trzech części: „Horses”, „Land of Thousand Dances” (reinterpretacji przeboju lat 60.) i „La Mer (de)”. Trudno tu jednak mówić o klarownym przekazie, tekst oparty jest na sugestywnych obrazach, fragmentarycznej narracji, specyficznych symbolach. Podejście Patti do podziału na sztukę „wysoką” i „niską” wymownie oddaje sąsiedztwo nawiązań do Rimbauda i Chucka Berry’ego. Muzycznie utwór łączy konsekwentną prostotę z rozbudowaną formą.

Artystyczny cel? „Gdy zaczęłam robić muzykę, straciliśmy wielu z naszych wielkich ludzi. Jim Morrison zmarł. Jimi Hendrix. Janis Joplin. Dylan nieco się wycofał. (…) Rock był rewolucyjnym, seksualnym, poetyckim i politycznym głosem mojej generacji, ale został skorporacjonalizowany. Szedł na stadiony. Został tak bardzo oddalony od swoich podstawowych korzeni” – mówiła piosenkarka w rozmowie z magazynem muzycznym Spin z 2008 roku. Z częścią tej wypowiedzi mogliby zgodzić się punkowcy, którzy jednak odcinali się od hipisowskiego dziedzictwa. Patti Smith od początku działalności, po dziś dzień gra w swojej własnej lidze, z której oddziałuje na rzesze reprezentantów sceny alternatywnej – od R.E.M., przez Sonic Youth, po U2. Jej dyskografia liczy niejeden godzien uwagi tytuł, ale nieprzypadkowo „Horses” wciąż pozostaje niedoścignionym wyznacznikiem.

Aleksander GRĘDA