Panie sędzio, Jacek Falubaz! – rozmowa z Jackiem Frątczakiem [część 3.]

Jacek Frątczak jest jednym z najlepszych szkoleniowców żużlowych w Polsce. Najbardziej niedoceniany przez samego siebie, wie dużo, a mówi jeszcze więcej. Przez siedem lat prowadził zielonogórski Falubaz. Na ich przestrzeni, wraz z drużyną, zdobył cztery medale, w tym aż trzy złote, przy czym co rok startując w Play-Offach. W rozmowie z Emilią Ratajczak opowiada o kulisach pracy menagera, dlaczego kazał zawodnikom przegrywać biegi i czemu w pewnym momencie znienawidził „czarny sport”.

Po półtora roku zdecydował się pan na powrót do żużla i pracę w Toruniu. Dlaczego?

To jest dobre pytanie. Przede wszystkim jest tak, że jak się coś naprawdę kocha to można się obrazić, wkurzyć, może potrzeba trochę czasu, ale jak coś jest prawdziwe i naturalne to prędzej czy później wróci. Tak się dzieje, gdy ma się to w sobie. Ja to nazywam zezwierzęceniem. Ciężko się z tym żyje, ale jeszcze trudniej bez. A nawet jeśli jeszcze coś się będzie tliło, a ktoś skutecznie podrzuci do tego ognia, to później tak jest, jak ze mną. Praca w telewizji była dla mnie wielką przyjemnością. Świetnie się tam bawiłem. To też było prawdziwe. Natomiast ja zawsze chciałem przekazać jedną rzecz kibicom, żeby potrafili bardziej obiektywnie ocenić sytuację, bo ja wiem jak to wygląda os środka. Powtarzałem zawsze jedną rzecz, że oni tam w parkingu, trenerowie, menagerowie itd. wiedzą troszkę więcej i próbowałem to ludziom przekazać. Tak jak pokazałem wcześniej na przykładzie dostaję informację, że mecz może być przerwany, więc ja nie mogę czekać. Miałem taką sytuację kilka lat temu i rzeczywiście mecz był przerwany, wycofaliśmy Krzysztofa Jabłońskiego w jednym z biegów, wrzuciliśmy Patryka Dudka jeszcze jako juniora i po 13 biegu mecz został przerwany ze względu na opady deszczu i tym sposobem wygraliśmy. To była świadoma decyzja, a nikt tego nie wie. A wracając do pytania, dlaczego Toruń? Jeździło się z tv na stadiony, było wszystko fajnie, człowiek się rzeczywiście dobrze bawił. Sygnały z Torunia dostawałem już rok wcześniej, takie nieformalne, ale wtedy w ogóle nie brałem tego pod uwagę. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Adam Krużyński, raz, drugi. Miałem zupełnie inne plany, dlatego sytuacja dla mnie była bardzo dziwna.. W którymś momencie kolejny raz  Adam do mnie dzwonił, a ja miałem dylemat, czy odebrać ten telefon. To było jakoś w czerwcu, a ja miesiąc później przejąłem ten zespół. Pamiętam, że komentowałem 2 tygodnie wcześniej mecz Falubazu w Toruniu, Falubaz wgrał, a Doyle złamał nogę po tym jak z Miedzińskim poszli w płot i pamiętam, że poszedłem po meczu przejść się jeszcze po torze. Chodziłem po tym torze i red. Maciej Noskowicz do mnie podszedł i się zapytał co tak chodzę, a ja mówię, że  tak sobie spaceruję, a on, że coś na pewno jest na rzeczy, a ja mówię, że nie, a od do mnie „Pan kłamie”, na co ja „Panie Macieju, mówię panu poważnie, nic się tutaj nie dzieje. Chodzę tak, bo i tak nie ma jak wyjechać”. Chodziłem tak po tym torze i mówię sobie: „Kurde tu jest sama glina, , gdzie jest kamień? To dlatego to się nie skrobie..” I po tym meczu zaczął się jeden, drugi telefon i zawitałem wkrótce do Warszawy. Spotkaliśmy się z Adamem i Przemkiem, mimo tego, że jak wyjeżdżałem z domu, to żona określiła jednoznacznie, że nie ma takiej możliwości, żeby się skusić itd., ale powiedziałem, że nie wypada się nie spotkać. Zagrali bardzo konkretnie, Adam z resztą chciał od razu żebyśmy się umówili na końcówkę sezonu i na 2018 rok, ale powiedziałem, że te cztery mecze to jest max, bo miałem mnóstwo spraw w firmie. Powiedziałem, że jestem w stanie poświęcić na to miesiąc wakacji, bo byłbym dyspozycyjny dopiero po 20 lipca. Kontrakt miałem podpisany od 22 lipca do 22 sierpnia, dokładnie na cztery mecze. Ale mój pech zaczął się już następnego dnia, bo Paweł Przedpełski złamał kostkę. Adrian Miedziński był po operacji łokcia, a Greg Hancock  później złamał bark. Miałem odjechać cztery mecze, mając Grega, który już wcześniej miał problemy, Miedzińskiego, który wrócił po kontuzji a zaraz znowu się połamał w Szwecji i Pawła, który się „rozwalił” dzień później w Anglii, jak tylko podpisałem umowę z Toruniem. W momencie, kiedy ja tam przychodziłem to już nie miałem połowy składu i od razu trzeba było się mierzyć z takim wyzwaniem. Wymyśliłem sobie wtedy jeszcze Jacka Holdera, który zrobił najlepszy debiut w lidze a miał kontrakt w Toruniu. Dlaczego Toruń? Widocznie miałem taką potrzebę. Mnie już irytowało to, że ciągle byłem tym „byłym menagerem” i sobie pomyślałem „Ile to ja będę jeszcze tym byłym menagerem?”. Za chwilkę ludzie w ogóle zapomną, że taki był i będą mnie pamiętać tylko z tego studia telewizyjnego. Dogadaliśmy warunki, bardzo dobre finansowo, czego nie da się ukryć, mimo tego, że dla mnie pieniądze w żużlu nigdy nie były ważne. Pomyślałem sobie, że wrócę po miesiącu do tej telewizji i powiem: „Tam jest lipa, u Was jest fajniej”. Chciałem podkreślić swój warsztat telewizyjny nowym doświadczeniem. Z całą pewnością nie planowałem kontynuacji tego projektu. Sytuacja była taka, że ja się pożegnałem po ostatnim meczu z Grudziądzem, chociaż było wiadomo, że będą baraże. Pożegnałem się z klubem, podziękowałem zawodnikom i zamknąłem za sobą bramę na stadionie. Tych baraży w ogóle mogłoby nie być, gdyby nie wypadek Pawła w Rybniku itd. Wróciłem do Zielonej Góry i trzeba było to wszystko to podsumować. Spotkałem się z zarządem KST, żeby wszystkim podziękować, bo ja nie mogłem tam zostać dłużej, dlatego, że miałem ważne sprawy zawodowe. Znowu wychodziłem z domu i znowu żona powiedziała, że nie wchodzi w grę żadne dogadywanie się, na co ja, że może namówią mnie na baraże jeszcze, a ona powiedziała, że byliśmy tylko na miesiąc umówieni. Temat kolejnego sezonu w ogóle nie wchodził w rachubę. Pojechaliśmy w sumie tam na chwilę, na dwugodzinne spotkanie, obszedłem cały klub, wszystkich pracowników itd. Usiedliśmy z zarządem i z dwóch godzin zrobiło się sześć. Miałem do nich tylko jedną prośbę do Klubu, że jak się dogadamy, żeby nigdzie nie wypuszczali tej informacji, bo muszę to wszystko w domu sobie poukładać. Rzeczywiście jak wracaliśmy to tylko dostałem SMS od żony, czy jednak kolejny raz jej nie posłuchałem, ja patrzę a to już jest na SF. W wrześniu było takie spotkanie biznesowe w Klubie, dopinaliśmy temat składu, zapytałem się Pana Termińskiego gdzie Doyle będzie jeździł, a on mi na to, że nie wie gdzie będzie jeździł, ale na pewno nie w Zielonej. Jasonowi kończył się wtedy kontrakt w Zielonej Górze, wiedziałem, że ustalił coś już z zarządem, Nie ma czegoś takiego jak „wyciągnięcie zawodnika z klubu”, jak on nie będzie chciał, to nie odejdzie. Jeśli rozmawia z innym klubem to znaczy, że coś mu nie pasuje, bo jak jest wszystko dobrze to nawet nie chce słuchać innej oferty. Taka była ta historia z Toruniem. Pojawiła się konkretna oferta, trafiłem do tego środowiska i szczerze mówiąc byłem zaskoczony taką otwartością z ich strony. Dla mnie kluczowa była osoba Adama Krużyńskiego i Przemka Termińskiego.

Jak był Pan menagerem w Toruniu to nadal był Pan kibicem Falubazu?

Ja kibicem nie jestem już dawno. Żeby działać w sporcie zawodowym i prowadzić zespół to nie wolno być kibicem. W ogóle trzeba kibica zabić. Ciężko się prowadzi zespół w którym również pojawiają się relacje interpersonalne, czy koleżeńskie. Nie wolno być kibicem. Obserwuje się, bo się tutaj mieszka. W mediach, w radiu, więc przez cały ten czas przetrawiałem więcej informacji o Falubazie niż o Toruniu. Kontekstu Torunia ja na co dzień nie miałem, ale to było pozytywne akurat. Odcięcie się od ciągłych informacji i mediów, które non stop oceniają. Polubiłem to miasto, dobrze się w nim odnajdywałem, ale dla mnie to było zaskakujące że ludzie mnie tam rozpoznawali, bo nie funkcjonowałem na co dzień w tym środowisku. Ale to jest taka dobra higiena psychiczna, ja zawsze z pokorą tam przyjeżdżałem. Wstawałem bardzo wcześnie rano, jechałem i wracałem tego samego dnia, nawet jeżeli miałem jechać następnego dnia, czy dwa dni później. Przez dwa lata jeździłem do Torunia 3-4 razy w tygodniu. Miałem taki system, który generalnie się sprawdzał. Im mniej pracy nad torem i trenowania tym lepiej. Doszliśmy do takiego ładu z torem, z chłopakami i ze sprzętem. Jeździłem na trening w piątki, wyjeżdżałem 4:30, czy 5:00 rano z Zielonej Góry, bardzo wcześnie chodziłem spać i wysypiałem się normalnie. Jedyny problem miałem taki, że jak już wyjeżdżałem o tej 5:00 z domu to nie miałem z kim pogadać. Wstawałem rano, jechałem, byłem 8:30 na stadionie, żeby zrealizować proces przygotowania toru tak jak na meczu. Trening był o 16:00, czy 17:00 i trwał 30-40 minut. Był robiony tylko po to, żeby przerobić tor. Dawałem wskazówki na temat toru i jechałem do domu. Wstawałem w niedzielę 4:30, o 4:45 wyjeżdżałem do Torunia, o 8 rano byliśmy na stadionie. Byłem wyspany, tor był przygotowany, a o 10 byłem gotowy do działania.  Generalnie w Toruniu pod tym względem panuje świetna organizacja i znakomity toromistrz. Dziękuję im za każdą wspólnie przepracowaną godzinę.

CZĘŚĆ PIERWSZA <<<

CZĘŚĆ DRUGA <<<

rozmawiała Emilia RATAJCZAK