Baran czy Ryba? – wywiad z Dariuszem Baranowskim część 2

Dariusz Baranowski w 2004 roku
Źródło: tour.zamanagroup.pl

Dariusz Baranowski to jeden z najlepszych polskich kolarzy. Znany w zawodowym peletonie pod pseudonimem „Ryba”, który na jednym z pierwszych treningów nadali mu starsi koledzy z Górnika Wałbrzych. W rozmowie z Julią Jurek opowiada o początkach kariery kolarza, męża i komentatora sportowego. Podsumowuje kończący się sezon oraz analizuje przyszłość polskiego kolarstwa.

Czy w momencie, kiedy poważnie zajął się Pan kolarstwem, spodziewał się, że zajdzie aż tak daleko?

Nie, oczywiście, że nie. Co prawda, nie wiedziałem, jak to się potoczy, ale kiedy zacząłem trenować, zacząłem marzyć. Miałem nadzieję, że wkrótce pojawią się wyniki.

W kategorii młodzików wygrywałem w mistrzostwach regionu dolnośląskiego, więc nie wyglądało to najgorzej. Szybko trafiłem do kadry juniorów, gdzie razem z drużyną zdobyłem brązowy medal podczas Mistrzostw Świata w Cleveland w 1990 roku. Miałem marzenia, żeby tak samo dobrze, a nawet lepiej spisywać się w seniorskim peletonie. Pragnąłem wtedy wystartować w Wyścigu Pokoju i Tour de Pologne. Jeszcze nie myślałem o peletonie zawodowym. Taki pomysł pojawił się, gdy w peletonie seniorskim amatorów osiągnąłem znaczące rezultaty. Wówczas pomyślałem, że chciałbym zostać kolarzem zawodowym i wystartować w Tour de France. Jestem szczęśliwy, że udało mi się spełnić te marzenia.

Przed drugim sukcesem w Tour de Pologne pojechał Pan na Igrzyska Olimpijskie. Czy to prawda, że atmosfera IO zdecydowanie różni się od wszystkich innych zawodów sportowych, nawet tych najwyższej rangi?

Tak, oczywiście. Dostanie się do kadry narodowej było czymś wyjątkowym. W 1991 roku podczas Wyścigu Pokoju jechałem w kadrze Polski i marzyłem, żeby w narodowych barwach wystartować na Igrzyskach Olimpijskich. Jeszcze w tym samym roku wystartowałem razem z drużyną w jeździe drużynowej na czas na 100 kilometrów podczas Mistrzostw Świata. Niestety, zajęliśmy czwarte miejsce.

Udało mi się pojechać w 1992 roku do Barcelony na Igrzyska Olimpijskie i wystartować w tej samej konkurencji. Mieliśmy aspiracje na medal. Tym razem się nie udało, skończyliśmy na szóstej lokacie.

Atmosfera jest zdecydowanie inna. Zwłaszcza, że miałem porównanie na przykład z Mistrzostwami Świata, w których startowałem wcześniej. Igrzyska Olimpijskie to inne, wielkie wydarzenie. Spotyka się sportowców wielu dyscyplin i to jest właśnie urok tej imprezy. Na Mistrzostwach Świata spotyka się tylko zawodników z jednej konkurencji – na MŚ w kolarstwie spotyka się tylko kolarzy. Tak jak na każdym innym wyścigu. Nie ma wielkiej różnicy, tylko ranga jest inna. Na Igrzyskach ma się kontakt z wieloma sportowcami. Spotyka się cała reprezentacja Polski. W wiosce są poranne apele, na których można poznać zawodników innych dyscyplin. Samo mieszkanie tam jest czymś niesamowitym. Coraz częściej sportowcy mieszkają poza wioską olimpijską, a w tej sytuacji nie ma możliwości bezpośredniego kontaktu, rozmów czy widywania się. W 1992 roku miałem dopiero 20 lat, a udało mi się poznać wielu fantastycznych olimpijczyków z innych konkurencji, którzy podczas Igrzysk w Barcelonie zdobywali medale.

Udało mi się także wystartować w 1996 roku podczas Igrzysk Olimpijskich w Atlancie, również w jeździe drużynowej na czas. Atmosfera towarzysząca całej imprezie była bardzo podobna do tej sprzed czterech lat. Było to niesamowite wydarzenie. Miałem już doświadczenia z innych dużych wyścigów, ponieważ jeździłem w zagranicznych ekipach.

Jednak Igrzyska Olimpijskie to zawsze Igrzyska Olimpijskie! Można spotkać sportowców innych dyscyplin, nie tylko z kraju, ale także ze świata. To jest właśnie ta ich wielkość. Miałem okazję dwukrotnie mieszkać w wiosce i to jest właśnie to, co powoduje, że Igrzyska Olimpijskie rządzą się własnymi prawami. A atmosfera tam panująca jest zupełnie inna.

W 2004 roku otrzymał Pan tytuł zasłużonego obywatela miasta Głowna. Natomiast w 2016 został pan ambasadorem Wałbrzycha. Które miasto jest aktualnie Panu bliższe?

Trudno powiedzieć, które jest bliższe. Urodziłem się w Wałbrzychu i zawsze to miasto będzie w moim sercu. Tam mieszkają moi rodzice, brat i cała rodzina. Jestem dumny, że jestem z Wałbrzycha, z bycia jego ambasadorem. Miejscowość przez ostatnie lata pięknie się rozwija.

Mieszkam obecnie w Głownie od 1995 roku. Już kilka ładnych lat, więc to miasto też jest mi bliskie. Mam tytuł zasłużonego dla miasta Głowna, ponieważ, jeżdżąc w peletonie zawodowym, starałem się promować to miasto. Cała rodzina mojej żony mieszka i pochodzi z Głowna. Duża część wywodzi się z kolarstwa, dlatego Agnieszka nieprzypadkowo znalazła się na TdP. Przy każdym rodzinnym spotkaniu rozmawiamy o kolarstwie. Od zawsze każdy wiedział, jaki to trudny sport i doceniał, że przez wiele lat się tym zajmowałem. Tata Agnieszki, niestety świętej pamięci, był kolarzem. Przez lata był trenerem klubu kolarskiego REMO Głowno. To również miało duży wpływ na decyzję o pozostaniu w Głownie. Czuję się tu bardzo dobrze, bo dookoła mam ludzi, którzy znają się na kolarstwie.

Nie mogę powiedzieć, które miasto jest mi bliższe. Oba znaczą dla mnie bardzo dużo i są równie ważne. I Wałbrzych, i Głowno są moimi miastami.

Słuchając wielu transmisji z Pana komentarzem, można odnieść wrażenie, że przy każdej nadarzającej się okazji stara się Pan promować i pokazywać Wałbrzych z jak najlepszej strony. Czy jedną z takich inicjatyw była organizacja Baranowski Tour? 

Tak, oczywiście. Staram się, gdy jest okazja, o różnych miejscach w Wałbrzychu coś powiedzieć podczas transmisji. Zawsze chciałem też móc się tam jeszcze pościgać. Nie jeżdżę już zawodowo, ale ostatnio jest coraz więcej imprez amatorskich. W zasadzie więcej niż tych prawdziwych kolarskich. Pan prezydent Roman Szełemej zwrócił się do mnie z zapytaniem czy mógłbym pomóc zorganizować taki wyścig. W tym roku odbyła się oficjalnie druga edycja. Jednak już w 2017 po raz pierwszy zorganizowaliśmy trening po trasach wokół Wałbrzycha. Wszystko to bardzo ładnie wyglądało i w 2018 roku postanowiliśmy pójść o krok dalej i zorganizowaliśmy oficjalny wyścig. Wraz z Cezarym Zamaną, który zajmuje się organizacją takich imprez od wielu lat. Jest to bardzo fajne wydarzenie. Mogę pojeździć po swoich trasach, po których jeździłem będąc młodszym. Start i meta znajdują się przy stadionie Górnika Wałbrzych, gdzie po raz pierwszy pojawiłem się na treningu. Jest to super inicjatywa, dlatego cieszę się, że władze Wałbrzycha wpadły na pomysł stworzenia takiej imprezy. Jest to ciekawa promocja Wałbrzycha i miły akcent. Myślę, że wyścig będzie się rozwijał w kolejnych latach, bo frekwencja dopisuje.

Czy kiedy pierwszy raz przechodził Pan do zagranicznej drużyny, był w pełni przekonany, że to dobra decyzja? Nie żałował Pan, że zrobił to za wcześnie lub za późno?

Za późno na pewno nie. Już w 1993 roku po trzeciej wygranej w Tour de Pologne miałem propozycję przejścia do włoskiej drużyny. Jednak wtedy pojawiły się obawy, że może jestem za młody. Miałem wówczas 21 lat. Obawą był też fakt, że wówczas peleton amatorski i peleton zawodowy to były dwa odmienne światy, połączenie nastąpiło dopiero w 1996 roku. Dlatego nie zdecydowałem się podpisać tego kontraktu. Na szczęście w 1995 roku zająłem trzecie miejsce na TdP. Po tym sukcesie dostałem ofertę przejścia do amerykańskiej drużyny Subaru-Montgomery, której dyrektorem był Polak – Edward Borysewicz. Jesienią wraz z Tomaszem Brożyną zmieniliśmy klubowe barwy. Wtedy zmienił się też sponsor i nazwa drużyny na US Postal. Była to dobra decyzja, bo już pod koniec sezonu 1995 startowaliśmy w wyścigach w Chinach. Na pewno nie było to za późno. Dobrze, że ona się pojawiła, bo znam przypadki kolarzy, którzy wcześniej mieli propozycję zmiany drużyny. Jednak wydawało się, że są za młodzi, a później oferta się nie powtórzyła. Dobrze, że w mojej sytuacji było inaczej!

W obecnych czasach już bardzo młodzi kolarze, którzy mają po 19, 20 lat, zmieniają klubowe barwy. Kolarstwo już jest jedno, różnią się w zasadzie tylko imprezami, w których można startować. Są to imprezy niższej lub wyższej rangi – wyścigi World Tourowe. Zawodnicy nie tylko przechodzą, ale i wygrywają.

Jeździł Pan w wielkich drużynach z utytułowanymi zawodnikami, takimi jak Lance Armstrong czy Aleksandr Winokurow. Nie czuł się Pan nigdy od nich gorszy? Czy z którymś z nich ma Pan kontakt do dziś?

Nie czułem się gorszy. Drużyna jest jak jedna rodzina. Wszyscy się szanują. Ktoś jest liderem, a ktoś tzw. pomocnikiem. Liderzy bardzo szanują swoich pomocników. Tego może się nie czuje, nie będąc w takiej ekipie, bo często się słyszy – „Tak pomaga, pomaga, a nie ma nic dla siebie”. Wspaniałą sprawą jest być w takim zespole i jechać Wielkie Toury. Nie ma mowy, że ktoś się źle czuje, bo z pracy ma ogromną satysfakcję. Miałem przyjemność np. podczas Vuelty, kiedy dwukrotnie wygrywał klasyfikację generalną Roberto Heras, pomagać w tej wygranej, w narodowym wyścigu jeżdżąc w hiszpańskiej drużynie Liberty.

Z niektórymi utrzymuję kontakt. Zwłaszcza dzisiaj, w dobie mediów społecznościowych, jest to łatwiejsze poprzez Twittera, Facebooka czy Instagrama. Często wymieniamy między sobą spostrzeżenia czy komentarze pod zdjęciami, np. kiedy publikuje się zdjęcia z przeszłości, to od razu koledzy się odzywają i wywiązuje się rozmowa. Ostatnio byłem na Tour de France przez pierwszy tydzień i spotkałem wielu kolarzy. Część jeszcze się ściga, część to dyrektorzy, inni pełnią jeszcze inną funkcję. Od razu każdy się poznaje i już pojawia się jakaś krótka pogawędka. Znajomości, przyjaźnie pozostaną na zawsze. Nawet z kolarzami, z którymi nie mamy stałego kontaktu, nie dzwonimy do siebie czy nie piszemy. Ale gdy się zobaczymy, od razu mamy co wspominać i o czym rozmawiać.

Pamiętam, jak podczas tegorocznego Tour de France opowiadał Pan swoją historię związaną z podjazdem pod Mont Ventoux, pod który wówczas wspinali się kolarze. Jechał Pan w ucieczce, niestety dyrektor kazał zwolnić, poczekać i pomóc liderowi. Wtedy z głównej grupy oderwał się Lance Armstrong, z którym wcześniej jeździł Pan w jednej drużynie. Podjechał do Pana i zapytał, czy wspólnie wjedziecie na szczyt i powalczycie o zwycięstwo etapowe. W jednym z wywiadów powiedział Pan, że musiał być niesamowitym pomocnikiem, dlatego nigdy nie dostał szansy jazdy tylko na siebie. Nie miał Pan nigdy do siebie żalu? Jeśli nie do siebie, to może do dyrektorów sportowych, że nie dostał Pan od nich szansy powalczyć na własne nazwisko?

Jeździłem wówczas w Banesto. Kiedy miałem pomagać, to pomagałem i robiłem to najlepiej, jak potrafiłem. Takich kolarzy jest wielu w peletonie, jednak nie wszyscy robią to tak, jakby się należało.

Nie mam żalu do siebie, bo kilka szans miałem i parę zwycięstw i triumfów się pojawiło. Akurat to wycofanie mnie na Mont Ventoux nie było konieczne. Tutaj żal do dyrektorów pozostał, bo to Tour de France i historyczne Mont Ventoux. Byłem w ucieczce w połowie podjazdu, gdzie z 12 zawodników zostało już tylko pięciu. Mogłem walczyć o zwycięstwo. Jednak 10 kilometrów przed metą dyrektor Banesto kazał mi czekać na Francisco Paco Mancebo, który walczył w klasyfikacji generalnej oraz o białą koszulkę młodzieżowca. Zostałem wycofany z tego podjazdu. Na początku nie chciałem zrezygnować, ale dyrektor podjechał do mnie samochodem i już nie przez radio, lecz bezpośrednio, kazał poczekać na lidera. Musiałem odpuścić. Aleksandr Boczarow i Richard Virenque dojechali na szczyt i stoczyli bój o zwycięstwo. Czułem się na tyle dobrze, że Boczarowa bym pokonał, drugie miejsce byłoby raczej pewne. Może i powalczyłbym z Virenque.

Czekałem na Mancebo, wtedy wyprzedził mnie Armstrong, z którym znaliśmy się z wcześniejszych lat, kiedy jeździliśmy w jednej drużynie. Powiedział: „Jedziemy”, a ja odpowiedziałem: „Nie mogę, bo czekam na Mancebo”. Lance pojechał do przodu. Ja trochę pomogłem liderowi, który przyjechał na szóstym miejscu. Mi jeszcze udało się wskoczyć do pierwszej dziesiątki, zająłem dziewiąte miejsce. To był jeden z etapów na Tour de France, gdzie naprawdę mogłem powalczyć o triumf, ale poczekałem, by wykonać swoją pracę.

Rozmawiała JULIA JUREK