Abdykacja króla

Greg Hancock to absolutna legenda światowego żużla
(Źródło: Jan Kruger/Getty Images Europe)

49 lat, cztery mistrzostwa indywidualne, trzy drużynowe, start w największej liczbie turniejów Grand Prix, klasa, uśmiech, dżentelmeńska postawa i amerykański luz. Tak w żużlowym światku zostanie zapamiętany Greg Hancock, który 14 lutego postanowił zakończyć karierę.

Ta rozpoczęła się pod koniec 1988 roku, kiedy to jako 18-latek przyjechał do Wielkiej Brytanii. Jego pierwszym klubem był Cradley Heathens, w barwach którego dawniej ścigał się jego mentor – Bruce Penhall.  W tym samym czasie co „Herbie” w brytyjskich drużynach jeździli również Billy Hamill oraz Sam Ermolenko. Wkrótce kariery zarówno jednego, jak i drugiego zakończyły się, a Hancock – jako Amerykanin – został na posterunku sam.

Najlepsza liga

Pierwszym polskim klubem Amerykanina była Unia Leszno, do której trafił w 1992 roku. W tym samym czasie startował również w lidze brytyjskiej (Cradley Heathens) oraz szwedzkiej (Getingarna Sztokholm). W sumie w ciągu 26 lat reprezentował barwy dziesięciu zespołów znad Wisły. Można powiedzieć, że „Grin” zwiedził większość żużlowej Polski, od Gdańska po Tarnów. Jedyną drużyną, do której „dziadek Hancock” postanowił wrócić była właśnie Unia Tarnów. Startował tam w 2012 roku oraz dwa lata później. Klubem, który zagościł w sercu Amerykanina najdłużej była Sparta Wrocław. Spędził tam siedem sezonów (1998-2004).

Pierwsze Drużynowe Mistrzostwo Polski zdobył z Falubazem Zielona Góra w 2011 roku. Rok później dokonał tego samego w barwach Unii Tarnów. Nieważne, gdzie „Herbie” by się nie pojawił, zawsze stanowił ważny trzon drużyny. Niejednokrotnie ratował mecze swoich zespołów zaciętością, a jednocześnie spokojną i dżentelmeńską postawą.

Najstarszy mistrz

Pierwszy raz udział w turnieju Grand Prix wziął w 1995 roku, tym samym rozpoczynając swoją fenomenalną passę. Już dwa lata później, w wieku 27 lat, sięgnął po mistrzostwo świata. Dopiero w 2011 roku znowu stanął na najwyższym stopniu podium. Kiedy złośliwi mówili, że jego najlepsze czasy przeminęły, on zawstydził wszystkich młodszych kolegów, którzy przez cały sezon musieli oglądać jego plecy.

Mówi się, że „Herbie” po czterdziestce złapał drugą młodość, gdyż właśnie wtedy zdobył trzy tytuły indywidualne. Kiedy w 2014 roku trzeci raz podnosił puchar, stał się tym samym najstarszym mistrzem świata, a nie był to jego ostatni sukces. Czwarty tytuł zgarnął w 2016 roku, wtedy na podium stanął razem z Taiem Woffindenem i Bartoszem Zmarzlikiem.

Oaza spokoju

Greg Hancock znany jest w środowisku żużlowym ze swojej spokojnej natury i uchodzi za uosobienie cierpliwości. To, co stało się 16 czerwca 2015 roku, zostało zapamiętane raczej jako „wypadek przy pracy” niż ofensywne zachowanie Amerykanina. Można powiedzieć, że była to iście mistrzowska potyczka, gdyż na pięści poszli byli mistrzowie świata. Zdarzenie to miało miejsce podczas meczu szwedzkiej Elitserien (najwyższa liga rozrywkowa w Szwecji), w którym Piraterna Motala mierzyła się z Dackarną Målilla. Do konfrontacji doszło podczas ostatniego biegu. Amerykanin wygrał ze startu, jednak Nicki Pedersen minął go na drugim łuku. Zrobił to na tyle blisko, że 48-latek przewrócił się, by po chwili wstać, przebiec całą prostą i szybkim ciosem zrzucić Duńczyka z motocykla. Ten był na tyle zszokowany, że nawet nie zdążył zareagować, kiedy team Hancocka zabierał zdenerwowanego żużlowca do parkingu.

Sprawa była szeroko komentowana w mediach. Nie obwiniano jednak „Grina”, a właśnie Duńczyka, gdyż ten znany jest ze swojej „waleczności”. Greg postanowił przeprosić kibiców, włodarzy i zawodników za to, że nie zachował zimnej głowy. Stwierdził również, że „ten sport jest już wystarczająco niebezpieczny”, by móc pozwolić sobie na tak dalece ryzykowną jazdę. „Uważam, że każdy mistrz powinien mieć klasę. Miał ją Hans Nielsen, miał ją Tony Rickardsson, ma ją Gollob i Greg Hancock” – powiedział Dawid Stachyra w Magazynie PGE Ekstraligi, komentując zachowanie Amerykanina.

W środowisku żużlowym Hancock jest bardzo lubianym zawodnikiem. Na torze zachowuje dżentelmeńską postawę, zawsze ma szacunek do rywala, jego życia i zdrowia. Oczywiście, jak każdemu, zdarzały mu się chwile, w których zaryzykował „ostrą” jazdą, lecz takie są uroki tego sportu. W ciągu 30 lat swojej kariery na każdym stadionie był witany brawami, kibice nie szczędzili mu komplementów i oprócz sytuacji z 2015 roku nie było między nim a innymi zawodnikami żadnych spięć. Zawsze uchodził za osobę spokojną, zrównoważoną i pełną optymizmu.

Zaraz wracam

Rok 2019 był dla Grega Hancocka bardzo trudny. To właśnie wtedy Amerykanin dopowiedział się o chorobie nowotworowej swojej żony. 2 maja zawodnik poinformował w mediach społecznościowych, że jego priorytetem jest obecność przy małżonce i synach, dopóki sprawy nie wrócą do normy. W oświadczeniu napisał również, że robi sobie przerwę od wyścigów. Informacja ta wstrząsnęła żużlowym światkiem. Natychmiast w stronę mistrza i jego rodziny posypały się słowa wsparcia i otuchy.

Greg od początku nie ukrywał, że w przyszłości będzie chciał wrócić do ścigania. Żużel od zawsze był dla niego nie tylko pracą, ale przede wszystkim pasją. Kiedy w październiku organizatorzy Grand Prix przyznali mu „dziką kartę”, było wiadomo, że Amerykanin znów pokaże się na torze. Roczna przerwa Hancocka w startach uniemożliwiła mu pełnoprawny udział w następnym cyklu, dlatego włodarze zdecydowali się, że to właśnie on otrzyma taką nominację. Zwykle dostają ją zawodnicy, którzy prezentują dobrą formę, lecz nie udało im się wywalczyć miejsca w składzie. Oprócz Grega „dzikie karty” na sezon 2020 otrzymali Tai Woffinden, Artem Łaguta i Antonio Lindbäcka.

Czas na emeryturę

Mimo huraoptymizmu i wielkich nadziei związanych z „come backiem” Hancocka, kibice niestety nie zobaczą go już na torze. 14 lutego „Grin” postanowił zakończyć swoją długoletnią karierę. Do końca decyzja nie była pewna, choć finalnie nie budziła zaskoczenia. Po rocznej przerwie bardzo trudno byłoby wrócić mu do pełni formy i ścigać się na równi z innymi zawodnikami, tym bardziej, że Amerykanin 3 czerwca skończy 50 lat.

Najbardziej zdruzgotana wydaje się drużyna tegorocznego Beniaminka. ROW Rybnik podpisał z Hancockiem niezobowiązujący kontrakt, tzw. warszawski (umowa wstępna, bez aneksu finansowego). Rybniczanie wiązali z zawodnikiem ogromne nadzieje, jednak będą się musieli obejść smakiem. Odejście „Herbiego” na emeryturę jest początkiem dużych zmian. „Stara gwardia” powoli wycofuje się z żużla, by zostawić miejsce młodym, dobrze prosperującym zawodnikom.

Emilia RATAJCZAK