Późno, ale i tak za szybko

Duet Wierietelny – Kowalczyk współpracuje od lat.
fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Pół wieku jako trener przepracował Aleksander Wierietielny, który prawdopodobnie rozstaje się z prowadzoną obecnie kadrą polskich biegaczek narciarskich (w rozmowie z Gazetą Wyborczą” szkoleniowiec zaznaczył, że jego decyzja nie jest jeszcze oficjalna). To człowiek, którego kibice zapamiętali przede wszystkim jako trenera Justyny Kowalczyk. Tego, który doprowadził Polkę do wielkich sukcesów i był przy niej zawsze. Osobę o twardych zasadach, ale dobrym sercu, wielkim zamiłowaniu do pracy, ale i trudnym charakterze. Wierietielny ma na swoim koncie zdecydowanie więcej osiągnięć.

Tomasz Sikora do dziś przyznaje, że to z tym szkoleniowcem pracował najciężej i ponad 300 dni w roku spędzał poza krajem. W niedawno udzielonym wywiadzie dla Sport.pl najlepszy polski biathlonista powiedział nawet, że trener doprowadzał ich do psychozy, a jego życie polegało jedynie na trenowaniu, jedzeniu i spaniu. Metody zastosowane przez Wierietielnego okazały się jednak aż nadto skuteczne.

Pod jego wodzą w 1995 roku złoty medal biathlonowych mistrzostw globu zdobył młodziutki Sikora. Polak, który wcześniej strzelał bardzo słabo, dzięki nietypowym metodom Wierietielnego, znacząco poprawił ten element. To przyniosło mu wielki sukces. Dwa lata później drużyna polskich biathlonistów wywalczyła brąz MŚ w biegu drużynowym (nierozgrywanej już konkurencji). Zapowiadało się świetnie, jednak trenera zwolniono. Podstawą miał być brak wystarczających wyników podczas IO w 1998 roku. Przypomnijmy, że sztafeta mężczyzn zajęła piątą lokatę. Prawdziwym powodem odwołania był najprawdopodobniej konflikt władz z trenerem.

Wierietielny został bez pracy, by w efekcie objąć kadrę kobiet w biegach narciarskich. Do tej trafiła Justyna Kowalczyk. Wtedy najmłodsza w zespole, jednak z wielkim zapałem do pracy. Początki nie były łatwe. Po latach na swoim blogu Polka opisała je tak: „Byliśmy »krajem egzotycznym«. Jeździliśmy na zawody i zgrupowania wiele tysięcy kilometrów wysłużonymi busami (…) piliśmy wodę z sokiem na treningach (izotonik to luksus zbyt drogi). (…) Narty? Jedna para do łyżwy, druga do klasyka. Wystarczało, musiało wystarczać. Ubrania? Cóż… Nasze przy minus 5 stopniach już nie chroniły. Odmrożone dłonie i stopy? To właśnie z tego okresu”.

Choć przeszkód nie brakowało, z Kowalczyk stworzyli team, który przez lata przynosił kibicom wiele radości. Nie tylko sięgali po medale największych imprez, ale spełnili swój cel. 37-latka przez lata była zawodniczką wszechstronną, która w każdej technice i na każdym dystansie była w stanie walczyć z najlepszymi. Zadziwiała regularnością i wytrzymałością. Polka ma wszak krążki we wszystkich biegowych konkurencjach – sprincie i na każdym dystansie. Czterokrotnie wygrała też Tour de Ski i wywalczyła cztery Kryształowe Kule.

Na jeden sezon do ekipy dołączyła Sylwia Jaśkowiec. Utalentowana sportsmenka, która w 2009 roku sięgnęła po dwa złote medale młodzieżowych mistrzostw świata, a później borykała się z ogromnymi problemami po wypadku, przy trenerze rozkwitła. W duecie z Kowalczyk stanęła najpierw na podium zawodów Pucharu Świata, a później mistrzostw świata w sprincie drużynowym stylem dowolnym.

W 2018 roku Kowalczyk zdecydowała się rozstać z bieganiem na najwyższym poziomie i pomóc młodym zawodniczkom. Jak napisała w felietonie dla „Gazety Wyborczej”, przez lata czytała o swoich potencjalnych następczyniach, ale one w wieku 25 lat nie miały nawet przygotowanej bazy wytrzymałościowej. Uznała, że tylko ona wraz z trenerem są w stanie pokazać, że w Polsce też jest taka sama młodzież jak za granicą, która odpowiednio prowadzona, dzięki ciężkiej pracy, będzie walczyć z najlepszymi.

Po raz kolejny ich plan się powiódł. Po roku pracy Monika Skinder została wicemistrzynią świata juniorek w sprincie. W tym samym sezonie zdobyła pierwsze w karierze punkty zawodów Pucharu Świata. Podczas seniorskich mistrzostw pobiegła razem z Justyną Kowalczyk w sprincie drużynowym. Panie w nietypowym duecie, złożonym z juniorki i „emerytki”, wywalczyły dziesiąte miejsce. Kolejny sezon przyniósł jeszcze większe sukcesy. Izabela Marcisz najpierw zapunktowała w zawodach Pucharu Świata, a później sięgnęła po trzy medale juniorskich mistrzostw. Srebro w sprincie, brąz na dystansie 5 km klasykiem i kolejne srebro w biegu na 15 km stylem dowolnym.

Świetnie podczas docelowej imprezy spisały się jednak wszystkie podopieczne trenerskiego duetu. Skinder poczyniła wielkie postępy w konkurencjach dystansowych i niemal do końca walczyła o krążek w pojedynku na 5 km. Apogeum polskiej formy wystrzeliło jednak podczas biegu sztafetowego. Zaczęła Karolina Kaleta. Najmłodsza w drużynie spisała się świetnie. Starała się z całych sił i oddała zmianę na szóstym miejscu, ale z malutką stratą do prowadzących. Później Skinder przefrunęła na drugą pozycję. Na trzecią lokatę spadła Magdalena Kobielusz. Zawodniczka, której wielu nie dawało żadnych szans, walczyła jak lwica. Marcisz dopięła dzieła i pierwsza przekroczyła linię mety. Zamiast złota, były łzy. Ostatnia z reprezentantek zmylona przez błąd Niemki, pobiegła po złym odcinku trasy. Bolało, tym bardziej że i bez jej skrócenia Polki powinny wygrać.

Teraz młode zawodniczki dostaną nowego trenera. Kto nim będzie? Tego nie wiemy. Czy pociągnie myśl Wierietielnego? Miejmy nadzieję, że tak. Wróćmy jednak do wybitnego szkoleniowca. Co można powiedzieć, gdy odchodzi legenda? Nasuwa się chyba tylko jedno słowo: „dziękujemy”.

Aleksandra KONIECZNA