Polska zadłużona i pod ścianą

Rząd Mateusza Morawieckiego musi szukać pieniędzy. Fot. Krystian Maj/KPRM/fickr.com

Ostatnie miesiące upływające pod znakiem pandemii i ogólnoświatowego spowolnienia niemal wszystkich sektorów gospodarki, zachęcają do zadania jednego pytania – skąd weźmiemy na to wszystko pieniądze? W przeciwieństwie do roku 2008, gdy przez kryzys przeszliśmy suchą stopą, w tym wypadku jest on jednym z głównych czynników, który może doprowadzić do ekonomicznej zapaści kraju. Czy Polska jest w stanie obronić się przed skutkami pandemii?

Wiele osób, które zdobyły się na odrobinę zainteresowania tym, co dzieje się w kraju i na świecie, zaczęło w ostatnim czasie zadawać pytania. Pytania, które w dużej mierze związane są z sytuacją gospodarczą w Polsce. Na naszych oczach bowiem dzieje się historia kryzysu, który będzie wspominany jeszcze przez długie dekady. W obliczu pandemii wiele firm traci przychody, a jeszcze więcej małych przedsiębiorców musi zamykać swoje biznesy. Są to skutki lockdownu, który próbował zatrzymać w miejscu i czasie życie gospodarcze kraju. Jakkolwiek cel był słuszny, tak jest to misja niemożliwa.

Każda osoba próbująca szukać na własną rękę wiadomości o stanie naszej gospodarki, planowanych wydatkach i podsumowaniu tego, czy wydajemy więcej niż zarabiamy, może odnaleźć informacje mrożące krew w żyłach. Zgodnie z ostatnimi danymi podawanymi przez Ministerstwo Finansów zadłużenie naszego państwa na koniec sierpnia wynosiło 1 bilion i prawie 100 miliardów złotych. Jest to równowartość 48% całego PKB kraju. Co interesujące, suma ta jest całkowicie różna od tej wyliczanej metodą unijną. Ta metoda bowiem wlicza na poczet długu również wydatki związane z wszelkimi tarczami antykryzysowymi, co przekłada się na zadłużenie rzędu 1,2 biliona złotych. Jakie są tego konsekwencje?

W pierwszej kolejności, należy rozważyć dalszy rozwój zadłużenia. Trudno porównywać skalę makro gospodarki do naszych codziennych przeżyć, ale mechanizm spirali długów działa tutaj podobnie. Szczególnie wtedy, gdy państwo staje przed koniecznością zaciągania pożyczek nie tyle na poczet spłaty długu, co na ponoszenie kosztów zadłużenia. W przypadku Polski, prognozy na podstawie informacji podawanych przez Ministerstwo Finansów zakładają, że w tym roku zadłużenie może osiągnąć poziom 50,5% PKB, a w kolejnym roku nawet i 52,9%. Mniej optymistyczne są prognozy związane z metodą unijną – tutaj kolejno 62,2% zadłużenia w tym roku i 64,7% w następnym. Ujmując to w bardziej przyziemny sposób, każdy Polak, bez wyjątku, będzie w najgorszym wypadku zadłużony na kwotę 39 tysięcy złotych.

Różnice między wynikami podawanymi przez UE i polskie ministerstwo wynikają w dużym uproszczeniu z wszelakich technik kreatywnej księgowości stosowanej w Polsce od niepamiętnych czasów. Nie jest niczym nowym pomijanie w takich zestawieniach wydatków funduszy na rzecz rozwoju czy kosztów wykupu lokalnych obligacji przez NBP. A takie sytuacje właśnie mają miejsce. Wydatki na rzecz tarczy antykryzysowej? Zostały przedsięwzięte dzięki kredytom, które będą musiały zostać spłacone. Taka powściągliwość w podawaniu informacji wynika z tzw. progów oszczędnościowych, zapisanych w Konstytucji. Gdy dług jest większy niż 50% wartości PKB, inicjowany jest pierwszy próg. Kolejne przy 55% i 60%. Ostatni powoduje, iż rząd zobligowany jest do założenia nowego budżetu bez deficytu.

Kreatywna księgowość często miała zastosowanie w sytuacjach zbliżania się do jednej z granic, a jej wdrażanie miało na celu zapobieganie konsekwencjom wynikającym z tych wskazanych w ustawie. Stąd też można było zaobserwować przepisywanie zobowiązań emerytalnych OFE do ZUS (co automatycznie stawało się ukrytym zadłużeniem) za czasów rządu Donalda Tuska, podobnie zresztą było niedawno przy okazji działań Mateusza Morawieckiego. Ale to wszystko związane jest ze skalą makro, systemami emerytalnymi i nie tylko. Czy pozostała część finansów rządowych jest nienaganna?

Działania niektórych spółek skarbu państwa mogą bez problemu przypominać znane fragmenty „Folwarku Zwierzęcego” Orwella. Wystarczy zwrócić uwagę na hucznie zapowiadane inwestycje, jak chociażby Centralny Port Komunikacyjny. Liczba pasażerów? Zero. Liczba lotów? Zero. Nic dziwnego, port bowiem najzwyczajniej w świecie nie istnieje. Nie przeszkadza to jednak wydawać na poczet jego działalności milionów złotych. W 2019 roku, CPK zatrudniał około 100 osób, przy prognozowanych 200 obecnie. Średnia pensja? 16 tysięcy złotych. Co więcej, członek zarządu CPK w 2019 wzbogacił swój majątek o 400 tysięcy złotych. Roczny koszt CPK to około 25 milionów złotych, a rozpoczęcie budowy planowane jest na 2023 rok.

Największym problemem jawi się tutaj nawet nie sam dług, a efektywność wydatkowania owych pieniędzy. Mówimy bowiem o czasie, w którym Polska osiąga szczyty zadłużania w swojej historii. Z reguły jednak długi są celowe, prawda? Zatem zastanówmy się – co dzieje się z tymi pieniędzmi, jakie inwestycje cieszą oko i pomagają codziennie swoją użytecznością? Orliki i autostrady to błędna odpowiedź.

Dawid SZAFRANIAK