Nowy wspaniały filmowy świat

Czy kino bez atmosfery sali kinowej ma sens? //Źródło: pixabay.com

Kino to pojęcie, które można odczytywać na dwa sposoby. Jest ono zarówno fizycznym miejscem, jak i duchowo-kulturowym skarbcem przepięknej i bogatej ludzkiej wyobraźni. W końcu nie bez powodu Hollywood nazywane jest często „Fabryką Snów”. Metaforyczny obszar kina jest jednak tylko jedną ze stron tego samego medalu – bez odpowiedniej przestrzeni pozwalającej w pełni przeżyć filmowe doświadczenie, kino (być może) nie ma sensu.

Niektórzy z bardziej liberalnych entuzjastów kinematografii, komentując obecną kondycję przemysłu filmowego, zwracają uwagę na błyskawicznie rosnącą popularność oraz wygodę internetowych serwisów streamingowych, np.: Netflixa, HBO, Amazona Prime Video, VOD-a czy YouTube’a. Pandemia koronawirusa uniemożliwiła fizyczne korzystanie z istniejących placówek, gromadząc rzesze ludzi przed ekranami ich telewizorów, komputerów i smartfonów. Doprowadziło to w krótkim czasie do drastycznego zachwiania równowagi na rynku. Nawet gdy kina w Polsce były otwarte, to widać było znaczny spadek zainteresowania taką formą spędzania czasu wolnego – niektórzy obawiali się zakażenia koronawirusem, inni byli po prostu leniwi. Klasyczna przestrzeń przeznaczona do oglądania filmów została całkowicie zastąpiona przez znacznie uboższą oraz dalece niewystarczającą.

Do takiego wniosku doszedłem podczas pierwszego pobytu na sali kinowej od marca. Wybrałem się na najnowszy film Christophera Nolana – „Tenet” (2020). Brytyjski reżyser stworzył dzieło monumentalne – oparte nie tylko na wyszukanym koncepcie fabularnym i strukturalnym, ale także na wysokiej jakości efektach specjalnych oraz spektakularnych zdjęciach. Seans na sali IMAX pozwolił mi doświadczyć tego obrazu w pełni i uzmysłowić sobie, że większość filmów powinna być najpierw oglądana w kinie, a dopiero później w domu z wykorzystaniem znacznie gorszych, pod względem parametrów, sprzętów. Jest to intrygujący wniosek, szczególnie gdy prześledzi się większość wypowiedzi samego Nolana. Twórca „Teneta” walczył do ostatniej kropli krwi z producentami, aby jego dzieło weszło na ekrany kin na całym świecie mimo pandemii koronawirusa. Z oczywistych przyczyn film nie zarobił na siebie, ale nie było to raczej spowodowane jego jakością (która jest naprawdę wysoka), ale niską frekwencją. Trudno wróżyć branży filmowej pomyślność finansową, kiedy powszechna stała się praktyka odwoływania kolejnych premier nakręconych już filmów. Przykładowo do końca 2020 roku nie zobaczymy ani pożegnania Daniela Craiga z rolą Jamesa Bonda („Nie czas umierać”), ani tak oczekiwanej przez widzów „Diuny” w reżyserii Denisa Villeneuve’a. Tych produkcji na pewno nie chciałbym oglądać na swoim laptopie.

Zapowiadana przez specjalistów druga fala pandemii koronawirusa spowodowała, że niemożliwy jest w obecnej sytuacji, chociaż częściowy powrót do normalnego funkcjonowania również w obszarze kultury. Kina ciągle pozostają zamknięte, a nawet jeśli są czasowo otwierane, to trzeba przestrzegać wielu obostrzeń, co skutecznie odstrasza potencjalnych klientów. Wyjściem z tego impasu na pewno nie są horrendalnie drogie kina samochodowe. Pozostaje mieć nadzieję, że fizyczne placówki przetrwają niekorzystny finansowo czas. Cieszą działania wielu studyjnych instytucji, tworzących własne internetowe wypożyczalnie filmów, które w zwyczajnych warunkach byłyby częścią repertuaru. Celem nadrzędnym jest oczywiście desperacka próba utrzymania się na rynku.

W taki sposób działa krakowskie Kino Pod Baranami, które na początku pandemii postanowiło udostępnić na swojej platformie najnowszy film Jana Komasy – „Sala Samobójców. Hejter” (2020). Zakup wirtualnego biletu umożliwiał także otrzymanie mailem linku do specjalnego spotkania z reżyserem. Wydarzenie poprowadził za pomocą komunikatora Zoom Łukasz Wojtusik – dziennikarz radiowy i wykładowca na Uniwersytecie Dzieci w Poznaniu. Jest to przykład jednej z wielu świetnych inicjatyw – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Również pod względem technicznym nie było większych problemów (może poza niezwykle zabawną w swojej istocie nieumiejętnością włączenia mikrofonu przez Komasę na początku wywiadu). Całość wydarzenia była transmitowana niepublicznie w serwisie YouTube – nie było więc mowy o tym, aby ktoś bez biletu dostał się na spotkanie. Krótko po zakończeniu rozmowy miałem jednak mieszane uczucia. Cieszyło mnie, że w końcu mogłem doświadczyć, chociaż w ograniczonej formie, kinowej atmosfery i wziąć udział w ciekawym spotkaniu, do którego każdy z widzów mógł się włączyć, zadając na czacie pytanie reżyserowi. Jednocześnie poczułem wielki niepokój. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, był to lęk o kinematografię, o jej dwoistą tożsamość, a ściślej mówiąc, o niebezpieczeństwo drastycznego odcięcia się kina od swoich korzeni.

Nie twierdzę, że nigdy to nie nastąpi – kino, wraz z rozwojem technologii, w końcu być może straci swój namacalny i fizyczny charakter, oglądanie filmów przejdzie tylko do sfery wirtualnej, a ich produkcja będzie bardziej przypominała programowanie gier komputerowych, niż pracę na prawdziwym planie zdjęciowym. Te czasy jeszcze kilka miesięcy temu wydawały się bardzo odległe, lecz z powodu paniki wywołanej pojawieniem się wirusa, przemiana mentalna u ludzi związanych z filmem (czyli dzisiaj praktycznie każdego) z dużym prawdopodobieństwem dokona się znacznie szybciej. Jeśli różne firmy masowo zwalniają swoich pracowników, a gospodarki większości krajów jeszcze przez długi czas nie wrócą do pełnego funkcjonowania, kultura jest w stanie w krótkim czasie przejść w całości do internetu.

Od miesięcy obserwujemy próby zminimalizowania wzrostu zakażeń poprzez zamykanie centrów handlowych, galerii sztuki, teatrów, oper, wystaw, bibliotek oraz właśnie kin. Nawet jeśli klimatyczne i wypełnione „zapisanymi” w swoich murach opowieściami placówki studyjne nie zbankrutują, a wielkie sieci multiplexowe w końcu otrzymają nowe filmy do dystrybucji, to mentalność większości ich dawnych bywalców zmieni się, więc przestaną tam chodzić. Łatwiej i szybciej będzie wybrać internetowe serwisy. Nawet po pandemii, #zostańwdomu dla większości może stać się usprawiedliwieniem, dlaczego ich rozwój kulturalny ograniczył się (i będzie ograniczać) tylko do czterech ścian oraz komputera.

Percepcyjny szok wywołany tak nagłym przejściem w tryb zdalny może wywierać podobne skutki jak nowa forma prowadzenia zajęć szkolnych czy uniwersyteckich. Jest spore prawdopodobieństwo, że cała społeczna otoczka wydarzeń kulturalnych zostanie ograniczona do minimum, zmienią się priorytety odbiorców sztuki, a także ich przyzwyczajenia. Trudno jest mi sobie wyobrazić obcowania z filmem bez towarzyszących mu spotkań ze znajomymi, emocji podczas wchodzenia do sali na premierę wielkich blockbusterów czy ożywionych dyskusji z innymi widzami zaraz po zakończeniu seansu. Wirus lockdownu może okazać się groźniejszy niż sam SARS-COV-2.

Nawet podczas wojny ludzie korzystali z kin i różnego typu ośrodków kulturalnych. Dziś decyzje światowych rządów i według niektórych przesadzona panika wyrządzają całej cywilizacji niewyobrażalną krzywdę. To już nie jest potyczka o jakieś budynki, ale o dwoistą i nierozerwalną tożsamość kina, jego korzenie. To batalia, w której stawką są styl życia i nasza wrażliwość na kulturę. Jeśli nadal będziemy ignorować to wszystko, czego nie widać (a o czym dowiemy się dopiero, kiedy cały pandemiczny kurz opadnie), nie odnajdziemy się w nadchodzących czasach.

Na naszych oczach dokonuje się również zmiana pokoleniowa wśród twórców filmowych. Nie sposób zaprzeczyć, że tradycyjny przemysł kinematograficzny jest miejscem wypływania na szerokie wody świeżych i perspektywicznych artystów. W czasach, w których serwisy streamingowe wolą zatrudniać tylko reżyserów z dorobkiem (David Fincher ogłosił ostatnio podpisanie czteroletniej umowy na wyłączność z Netflixem), może się za jakiś czas okazać, że przy braku klasycznej kinowej przestrzeni nie nastąpi udane „przekazanie pałeczki”. Wątpię, czy jako współczesny widz zatroskany o różnorodność, autorskość i artystyczną rywalizację zaakceptuję monotematyczność, pospolitość i przeciętność nowego wspaniałego świata filmu.

Postmoderniści postulują, że z przeszłości warto czerpać, ale lepiej długo się w nią nie wpatrywać. Mylą się – bez zmierzenia się z tym co za nami, bez poznania naszego, w tym wypadku, kinematograficznego rodowodu, nie przetrwamy. Kino nie przetrwa bez swojej historii, która zaczęła się od światłoczułej klatki, kinematografu, projektora, sali kinowej i widza. Gwałtowne wyjęcie, chociażby jednego z tych elementów spowoduje katastrofę. Wielu jednak nie potrafi sobie tego uzmysłowić i ślepo podąża za niewidoczną gołym okiem rewolucją. Wolałbym, żeby kino przeszło odpowiedzialną ewolucję – stopniowe, konsekwentne odkrywanie nowych form dystrybucji, produkcji i stylów życia. Potrzeba nam namysłu i głębokiej refleksji, a nie tylko krótkotrwałych i w dalszej perspektywie, niekorzystnych działań.

Mateusz DREWNIAK