O kinie może opowiedzieć tylko kino. Recenzja filmu „Mank”

„Mank” pełne jest odniesień do historii kina i sytuacji społeczno-politycznej. //Źródło: netflix.com

Na kolejny film jednego z najbardziej uznanych reżyserów współczesnego Hollywood, Davida Finchera, dane było widzom czekać aż sześć lat – tyle czasu minęło bowiem od premiery „Zaginionej dziewczyny” (2014). Oczywiście twórca zrealizował jeszcze dla Netflixa serial „Mindhunter”, dzięki któremu zdobył zaufanie szefów tej popularnej platformy i otrzymał od nich propozycję czteroletniego kontraktu na wyłączność. Pierwszym projektem, który powstał w ramach tej umowy jest film „Mank” (2020).

Najnowszy obraz Finchera przedstawia historię uzależnionego od alkoholu i bezpośredniego w werbalizowaniu swoich myśli scenarzysty „Obywatela Kane’a” – Hermana Mankiewicza (Gary Oldman). Głównego bohatera poznajemy w momencie, gdy zaczyna pracę nad tekstem, który później przyniesie mu jedynego w jego życiu Oscara. Już na pierwszy rzut oka można zauważyć, że „Mank” różni się od wcześniejszych filmów autora – brak w nim jakiejkolwiek kryminalnej intrygi („Siedem”), seryjnych morderców („Zodiak”) czy zaburzonych psychicznie bohaterów („Podziemny krąg”). W zamian widzowie otrzymują napisaną przez śp. Jacka Finchera (ojca reżysera), skłaniającą do refleksji biograficzną opowieść z licznymi wątkami autotematycznymi.

Labirynty świata przedstawionego

„Mank” jawi się jako dzieło o złotej erze Hollywood lat 30. i 40. – Fincherowie tworzą pasjonującą panoramę tamtego okresu, dostosowując zdjęcia do stylistyki czarno-białych filmów, wplatając w dialogi wiele znanych cytatów i nawiązań, a także wypełniając kadry znanymi postaciami z epoki. Świetnie w swoich rolach wypadają chociażby Amanda Seyfired (jako aktorka komediowa Marion Davies), Charles Dance (jako magnat prasowy i pierwowzór bohatera „Obywatela Kane’a” – William Hearst) czy Tom Burke (jako pełniący funkcję czarnego charakteru Orson Welles). Ich aktorskie kreacje znacząco ubarwiają film, a także budują szalenie istotny dla jego zrozumienia wątek autotematyczny. Choć Gary Oldman brawurowo wciela się w postać Mankiewicza to największą satysfakcję u widza budzą świetnie wplecione w historię głównego bohatera liczne mrugnięcia okiem do tych, którzy historię kina (i nie tylko) znają i kochają. Trudno nie być pod wrażeniem pracy Jacka Finchera, gdy postaci na ekranie wymieniają się znanymi cytatami z „Obywatela Kane’a”, wyrażają swoje opinie o dziełach zrealizowanych w tamtym czasie, czy dyskutują o jakże istotnych wydarzeniach pierwszej połowy XX wieku. Dla przykładu – jest w filmie scena, w której najwyżsi rangą pracownicy wytwórni MGM zgromadzeni na urodzinach swojego zwierzchnika rozprawiają o Hitlerze, komunizmie, Wielkim Kryzysie czy działaniach prezydenta Roosevelta. W ich rozmowy wplecione są również odwołania do ówczesnego krajobrazu branży kinowej, a widz może z nieskrywanym zainteresowaniem obserwować żywe i zniuansowane relacje między postaciami. Tak wielowątkowa opowieść pozwala kompleksowo zapoznać się ze społecznym obrazem tamtych czasów, patrząc z perspektywy ludzi filmu – przestrzeni kulturalnej o niebagatelnym znaczeniu dla budowania opinii publicznej.

Nieoczywisty konflikt ubrany w czerń i biel

Fincher decyduje się prowadzić akcję z punktu widzenia tytułowego bohatera. Jest to zabieg o tyle intrygujący, że odbiorca musi na bieżąco filtrować wszystkie wydarzenia przez charakter Mankiewicza oraz jego poglądy na świat. Dzięki temu pozostaje skoncentrowany do ostatnich minut filmu. Jest to wymagane, aby nie zgubić się w gąszczu retrospekcji i postaci otaczających protagonistę. Dzieło reżysera jest bowiem pod tym względem konstrukcyjnie podobne do „Obywatela Kane’a” – poprzez serie powrotów do przeszłości poznajemy losy głównego bohatera i śledzimy ścieżkę, która doprowadziła go do trudnej (aczkolwiek ostatecznie owocnej) współpracy z Orsonem Wellesem. Konfrontacje Mankiewicza z szeregiem postaci drugoplanowych pozwalają poznać jego ekscentryczne wnętrze oraz analizować wydarzenia, będące kanwą dla napisania, wspomnianego już, oscarowego scenariusza. Naśladowanie jednego z najważniejszych filmów w historii kina zawsze jest obarczone pewnym ryzykiem, lecz tak doświadczony reżyser jak Fincher sprawuje nad tym pomysłem całkowitą kontrolę. Przede wszystkim potrafi spojrzeć z dystansu na całą opowieść i jej bohatera, zachowując przy tym swoją klasyczną manierę kręcenia filmów raczej poważnych, nierzadko mających gorzkie finały.

Również odpowiedzialny za zdjęcia, Erik Messerschmidt wykonuje swoją pracę z wielką wprawą. Czarno-białe kadry, cyfrowo upodobnione do analogowych kliszy filmowych, budują niesamowitą atmosferę starego kina dźwiękowego. Jednak nie jest to zabieg wyłącznie estetyczny – w ten sposób Fincher oddaje wspaniały hołd złotej erze Hollywood oraz pogłębia relację opowiadanej historii ze światem przedstawionym. „Mank” jest przecież w swojej istocie filmem o pisaniu scenariusza do „Obywatela Kane’a” – o procesie twórczym, który zmienił kino raz na zawsze. W tym kontekście czarno-biała estetyka pełni funkcję autotematyczną oraz historyczną, co pozwala znacznie poszerzyć pole do interpretacji obrazu. Fincher kreuje rzeczywistość dotkniętą widmami nazizmu i Wielkiego Kryzysu; subtelnie przemyca, dzięki dialogom napisanym przez swojego ojca, legendę Hollywood lat 30. XX w., jednocześnie zauważając jej ciemne strony. Wreszcie dociera do sedna samego kina, które rodzi się z wewnętrznej potrzeby przelania na ekran własnych życiowych doświadczeń. Jak dowiadujemy się z lektury filmu Finchera, scenariusz „Obywatela Kane’a” został silnie zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami, a niektóre postaci (w tym główny bohater) odpowiadają rzeczywistym osobom. Przez tak bezpośrednie nawiązania, obraz Orsona Wellesa spotykał się z licznymi szykanami, szczególnie ze strony wspomnianego już wcześniej Williama Hearsta, napierającego na odwołanie jego premiery.

W kontekście odniesień historycznych warto również wspomnieć o najważniejszym konflikcie „Manka”, który opiera się na sporze reżysera „Obywatela Kane’a” i tytułowego bohatera. Co zaskakujące, czarnym charakterem jest tutaj sam Orson Welles, który choć daje skompromitowanemu w środowisku Mankiewiczowi pracę i pieniądze, jednocześnie planuje (zgodnie z umową) przypisać sobie autorstwo jego scenariusza. Film Finchera jest więc nie tylko swego rodzaju freskiem historycznym, ale również historią o odbudowywaniu poczucia własnej wartości i przyznawaniu się (z wszystkimi konsekwencjami takiego działania) do swojego dzieła. Choć ostatecznie w napisach końcowych „Obywatela Kane’a” jako autora scenariusza wymienia się niezasłużenie również reżysera filmu, to Oscar dla Mankiewicza stanowi wielkie ukoronowanie nie tylko jego artystycznego kunsztu, ale także trudnej i nierównej walki z współpracownikiem.

Wolność twórca ponad wszystko

Trzeba jednak nadmienić, że z powodu wszystkich swoich zalet najnowszy film Finchera może być dla niektórych widzów trudny w odbiorze, a nawet odrzucający. Opowieść utkana jest z tak wielu różnorodnych wątków i kontekstów, że wymaga solidnej wiedzy z zakresu historii kina, a także chociaż częściowej znajomości „Obywatela Kane’a”. Nie mówiąc już o umiejętności właściwego rozeznania tła historycznego i wszystkich idących za nim odwołań do sytuacji społeczno-politycznej lat 30. i 40. (nawet tak lokalnych jak wybory na gubernatora stanu Kalifornia). Podobnie rzecz ma się z rozpoznawaniem konkretnych bohaterów czy nadążaniem za większością dialogów – zwracanie uwagi na szczegóły czy wyłapywanie ukrytych przekazów to tylko przykłady wymagań, które Fincher stawia swoim widzom. Na pewno nie jest to dzieło, które oglądać należy podczas prasowania.

W pewnym momencie filmu Mankiewicz stwierdza, że przecież nie sposób opowiedzieć historii życia człowieka w dwie godziny. Możliwe jest jedynie stworzenie impresji. Ironiczne zdanie – w końcu dokonał tego właśnie „Obywatel Kane”. Podobnego wyzwania podejmują się Fincherowie, a owoce ich pracy są najwyższej jakość. To podwójne dno czyni z „Manka” film niezwykle wartościowy i wyróżniając się na tle całej biblioteki Netflixa, która pełna jest produkcji raczej mało ambitnych i sztampowych. W tym miejscu warto podkreślić fakt, że gdy intertekstualna podróż do dawnego Hollywood dobiega końca, widz czuje się usatysfakcjonowany i spełniony. Ta audiowizualna, intelektualna uczta, której głównym daniem nie jest wyłącznie ładna estetyka, ale porywająca opowieść o sile, fundamentach i ciemnych stronach świata filmu, okazuje się być spektakularnym powrotem Davida Finchera na filmowe salony. Choć twórca „Siedem” od zawsze był wymagającym reżyserem, to „Mank” stawia poprzeczkę zdecydowanie najwyżej spośród wszystkich jego produkcji. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jego związek z Netflixem przyniesie w przyszłości jeszcze więcej tego typu produkcji. W końcu to właśnie szefowie tej amerykańskiej platformy streamingowej jako jedni z nielicznych mogą zapewnić mu nie tylko nieograniczone fundusze, ale również absolutną swobodę artystyczną, która dla Davida Finchera jest jak tlen wtłaczany do jego reżyserskich płuc.

Mateusz DREWNIAK