Kino jako portal do nieskończoności

Vincent van Gogh (Willem Dafoe) w chwili duchowego uniesienia / Kadr z filmu zamieszczony na stronie „Against Gravity”

Vincent van Gogh to jedna z najbardziej tajemniczych oraz fascynujących postaci XIX-wiecznego świata artystycznego. Mówi się o nim jako o jednostce ponadprzeciętnej oraz niezwykle wrażliwej. Za życia skazany na zapomnienie. Odkryty dopiero po śmierci. Postimpresjonista. Artysta, cierpiący na zaburzenia psychiczne. Choć napisano już o nim i jego twórczości stosy książek, nakręcono wiele filmów dokumentalnych oraz fabularnych, ciągle znajdują się tacy, którzy pragną zmierzyć się z jego legendą.

Ogólnoświatowy trend dotyczący medytacji nad życiem i dorobkiem van Gogha skutecznie rozpalił w 2017 roku nominowany do Oscara film „Twój Vincent” w reżyserii Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Inspirowana biografią malarza pełnometrażowa animacja przenosiła styl artysty wprost na ekran, czyniąc jego obrazy jednymi ze najważniejszych środków opowiadania o swoim bohaterze. Jej sukces w dużej mierze opierał się właśnie na stronie formalnej, co wcale nie dziwi, gdy zdamy sobie sprawę z olbrzymiej pracy reprodukcyjnej jaką wykonali twórcy, starannie kopiując na potrzeby filmu dzieła van Gogha. Nie można odmówić parze reżyserów sumienności w wykonaniu tego karkołomnego pomysłu, lecz trudno chwalić ich za fabularny aspekt dzieła.

Próbę połączenia zachwycającej formy i dobrze opowiedzianej historii podjęli inni twórcy, mierzący się z trudnym w gruncie rzeczy uchwyceniem postaci Vincenta van Gogha. Niedługo trzeba było czekać na kolejny film o znanym artyście, gdyż już rok później na ekrany wszedł „Van Gogh. U bram wieczności” w reżyserii Juliana Schnabela. Odtwórcą głównej roli został Willem Dafoe, a partnerowali mu tacy aktorzy jak Oscar Isaac czy Mads Mikkelsen. W przeciwieństwie do autorów „Twojego Vincenta”, Schnabel świetnie łączy w swoim filmie sferę audiowizualną z intrygującą opowieścią. Dzieje się tak za sprawą tego, że reżyser zdecydował się na osadzenie akcji w okresie przeprowadzki van Gogha z wielkiego miasta do Arles w Prowansji, gdzie malarz przeżył najbardziej przełomowe momenty swojego życia. Schnabel zabiera widza w malowniczą i inspirującą podróż do wnętrza głównego bohatera, koncentrując się na jego psychice, wyobraźni, a także relacjach z innymi ludźmi. To właśnie szczerość i otwartość w portretowaniu słynnego artysty pozwala odbiorcy zanurzyć się w oniryczną oraz przepięknie sfilmowaną rzeczywistość francuskich wzgórz i pól.

Schnabel operuje kamerą elegancko i niespiesznie, stara się wydobyć z każdego ujęcia jak najwięcej głębi. Zwykle zbliżenie na twarz malarza staje się przyczynkiem do refleksji nad źródłem jego inspiracji. Szerokie kadry obrazujące przyrodę zachwycają swoją kolorystyką. Natomiast promienie zachodzącego Słońca wprowadzają w słodko-gorzki stan melancholii. W opozycji do tego typu rozwiązań, reżyser decyduje się nagrywać większość dialogów trzęsącą się kamerą, dzięki czemu uwydatnia kontrast pomiędzy spokojną naturą a rozedrganą cywilizacją. Podobnie rzecz ma się z pokazywaniem miasta jako siedliska hipokryzji, a prowincji jako miejsca, w którym spragnione artystycznego spełnienia dusze mogą wreszcie odpocząć.

Choć akcja nie pędzi w zawrotnym tempie, ma się wrażenie jakby upłynęła cała wieczność. Gdy van Gogh udaje się w plener ze swoją sztalugą, można być pewnym, że to nie jest zwykła wycieczka. Specyficzna atmosfera całej opowieści bardzo szybko udziela się widzowi, który zanurza się w wewnętrzny świat malarza, chłonąc kontemplacyjny nastrój filmu. Gdy jednak zaczyna nudzić się takim sposobem obrazowania, Schnabel sięga po swojego kolejnego asa z rękawa, jakim jest cały drugi plan aktorski. Świetnie wypada przede wszystkim Oscar Isaac jako Paul Gauguin o nieco diabolicznym spojrzeniu, a krótki, acz treściwy występ Mikkelsena może z powodzeniem skłonić widza do niejednej egzystencjalnej refleksji.

Wszystko to składa się na dzieło bliskie doskonałości, gdyż chwilami obraz Schnabela niejako samoczynnie zapęta się w swoim doniosłym i natchnionym stylu. Kontemplacyjne monologi zdają się nie mieć końca, oniryczne spacery po polach rozciągane są do granic możliwości, a specyficzna atmosfera nie jest przełamana żadną lżejszą wypowiedzią. Trzeba przyznać, że reżyser w przeciągu tych prawie dwóch godzin nie chce rezygnować ze swojego patetycznego tonu, co przekłada się na rozczarowanie niektórych widzów.

Nie mniej jednak trudno zaprzeczyć, że oglądanie tego dzieła jest doświadczeniem wyjątkowym i niepowtarzalnym. To obraz subtelny, o wyrazistej estetyce i przyjemnych dla oka kadrach. Schnabel, sam będący malarzem, snuje opowieść o wielkim artyście, pokrzywdzonym przez los, lecz wiernym do końca swojej pierwszej miłości – sztuce. To opowieść, w której obraz uwolniony zostaje z ograniczających go krawędzi płótna, a ludzi umysł z okowów ciała. Ferie barw, smagnięcia pędzlem i subtelne spojrzenia – wszystko to hipnotyzuje i pociąga widza do miejsca, gdzie nieskończoność przestaje być pojęciem abstrakcyjnym. Tym miejscem jest kino – to tam człowiek stoi u bram wieczności.

Mateusz DREWNIAK