Demony przeszłości. Recenzja filmu „Czarna Wdowa”

Chemia pomiędzy Johansson i Pugh to jeden z lepszym elementów filmu / Źródło: plakat promocyjny Marvel Studios

Dużo czasu minęło od kiedy świat obiegły pierwsze zapowiedzi osobnego pełnometrażowego filmu z Czarną Wdową (Scarlett Johansson). Pandemia koronawirusa, restrykcje oraz zamknięte kina zmusiły przedstawicieli studia do ciągłego przekładania premiery, lecz wreszcie nastąpił koniec tej męczącej telenoweli. Obejrzeć na wielkim ekranie kolejne widowisko Marvela po tak długiej przerwie to z całą pewnością przyjemność. Jest ona jednak powodowana tylko sentymentem czy raczej dobrą jakością samego filmu?

Czarna Wdowa (wł. Natasha Romanoff), w którą od samego początku wciela się zjawiskowa Scarlett Johansson, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych bohaterek kinowo-serialowego uniwersum Marvela. Od jej pierwszego pojawienia się na wielkim ekranie w 2010 roku przy okazji premiery „Iron Mana 2”, aż do domknięcia historii tej postaci w „Avengers: Koniec gry”, Romanoff stanowiła niezwykle istotny element tej spektakularnej opowieści, na którą składały się trzy fazy Marvel Cinematic Universe. Poza czysto fabularnymi aspektami, była po prostu świetnie napisaną postacią – niejednoznaczną, nieprzewidywalną oraz niebezpieczną. Jej przeszłość poznawaliśmy wyrywkowo – dzięki dialogom, sekwencjom sennym czy wizyjnym, co tylko potęgowało zainteresowanie widzów i motywowało ich do bliższego poznania bohaterki. Wszystko to zostało zauważone przez Kevina Feige’ego, prezesa Marvel Studios, który już po domknięciu najważniejszych wątków w „Końcu gry” postanowił odpowiedzieć na prośby fanów.

„Czarna Wdowa” to opowieści, której akcja rozgrywa się pomiędzy filmem „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” oraz „Avengers: Wojna bez granic”. Mściciele są w rozsypce po konflikcie Steve’a Rogersa oraz Tony’ego Starka, a siły rządu amerykańskiego nieustępliwie ścigają ostatnich niepokornych Avengersów, którzy złamali nowo powstałe superbohaterskie prawo. Jedną z nich jest właśnie Natasha Romanoff, która pozbawiona wsparcia ze strony swoich przyjaciół i pozostawiona samej sobie, pada ofiarą Czerwonej Sali i jej złowrogiego założyciela, Drejkova. Wygnanie odbywane w mroźnej Norwegii zostaje brutalnie przerwane przez starych wrogów oraz dawnych sojuszników, w tym siostrę Wdowy, Jelenę. Tak rozpoczyna się pełna akcji, pościgów i scen batalistycznych historia, w której postać Johansson ostatecznie rozprawia się ze swoją przeszłością.

Marvel znany jest z tego, że uwielbia mieszać w swoich filmach różne gatunki oraz estetyki. Tak jak w przypadku „Kapitana Ameryki: Zimowego Żołnierza” mamy tutaj do czynienia z przetworzeniem kina sensacyjno-szpiegowskiego, lecz na zdecydowanie większą skalę. Fabuła „Czarnej Wdowy”, choć osadzona w XXI wieku, odwołuje się prawie na każdym kroku do najbardziej rozpoznawalnych figur klasycznego kina szpiegowskiego. Nie mogło zabraknąć wspomnienia zimnowojennej rywalizacji pomiędzy USA a ZSRR, a także nawiązań do Jamesa Bonda i jego często absurdalnej estetyki. Nie bez znaczenia jest scena, w której Natasha ogląda film „Moonraker” z Rogerem Moorem jako agentem 007 – jest to wszakże jeden z najbardziej nieprawdopodobnych odcineków przygód Bonda z całej serii. Na tym przykładzie widać nie tylko dystans twórców do wybranej konwencji, ale również ogromny szacunek do tradycji.

Niech jednak nikogo nie zmyli ten bardzo klasyczny i wygody punkt wyjścia – później „Czarna Wdowa” zamienia się już w prawdziwy sensacyjny rollercoaster z dużą ilością pościgów, sekwencji walki rodem z serii „Mission Impossible” oraz typowym dla Marvela humorem. Film zarówno wypełnia fabularną lukę pomiędzy wspomnianymi wcześniej produkcjami (pokazuje wygnanie Wdowy czy sytuację polityczną zaraz po rozłamie wśród Avengersów) jak i kapitalnie rozwija postać Romanoff, umiejscawiając ją wreszcie w odpowiednim kontekście. Dzięki temu chociażby dodatkowa scena po napisach, której akcja dzieje się już po „Końcu gry”, znacznie zyskuje na dramaturgii oraz emocjonalności.

Rozbudowywanie świata przedstawionego odbywa się w sposób zrozumiały i wyraźny, nawet pomimo tego, że takie momenty zdarzają się zazwyczaj pomiędzy niezwykle dynamicznymi scenami akcji. Przyjemne są również liczne mrugnięcia okiem do wieloletnich fanów kinowego uniwersum, którzy w krótkich dialogach czy ważnych retrospekcjach odnajdą bezpośrednie odwołania do znanych wydarzeń, wcześniej jedynie sygnalizowanych. Dobrym przykładem jest tutaj przede wszystkim misja w Budapeszcie agentów Romanoff i Bartona, do której bohaterowie odwołują się już od pierwszego filmu z cyklu „Avengers” z 2012 roku. Twórcy wprowadzają tutaj na scenę bardzo dużo nowych postaci, z których najistotniejszą folę pełni Jelena, siostra Wdowy. Dynamika pomiędzy obiema kobietami to zdecydowanie najlepszy element całego dzieła wyreżyserowanego przez Cate Shortland. Widz obserwując ich relację jest świadkiem rywalizacji, przekomarzania się, głębszych przemyśleń na temat grzechów przeszłości, a także obśmiewania pewnych utartych schematów z wcześniejszych filmów z Wdową.

Pomimo wszystkich tych zalet po seansie rodzi się jednak pewien problem. Można by zaryzykować stwierdzenie, że twórcy powinni zrezygnować z części sensacyjnych scen na rzecz tych bardziej kameralnych, nastawionych przede wszystkim na rozwijanie relacji między bohaterami. Szczególnie, że praktycznie każda scena, w której wspólnie biorą udział Johansson oraz Florence Pugh (wcielająca się w Jelenę) wywołuje natychmiastowy uśmiech na twarzy odbiorcy. Z kolei te bardziej refleksyjne, w których poruszane są, wydawałoby się, tak prozaiczne rzeczy (w kontekście superbohaterkich fabuł o ratowaniu świata) jak rodzina, chęć posiadania dzieci czy znalezienia swojego miejsca na Ziemi, są niesamowicie naturalnie i niewymuszone. Chciałoby się takich fragmentów oglądać więcej i więcej – szczególnie, że dynamizm większości scen batalistycznych i ciągłe zmienianie miejsca akcji w pierwszej połowie filmu bardzo męczy.

Powrót do kin kolejnego marvelowskiego blockbustera, choć trudno zaliczyć do wybitnie udanych, można określić mianem spełniającego minimalne wymagania. Twórcy zapewnili widzom rozrywkę na swoim standardowym poziomie, lecz na tym etapie rozwoju marki widać jak na dłoni jej problemy. Zbyt dynamiczne tempo akcji, plątanina wątków, skojarzeniowe prowadzenie fabuły i ciągłe rozbudowywanie świata przedstawionego sprawiają, że dobry odbiór filmu mają zapewnieni wyłącznie długoletni fani znający bohaterów od podszewki. Dodatkowo ponownie widać, że metraż kinowy nie pozwala w pełni wykorzystać wszystkich atutów danej historii, co z kolei serialowa stylistyka potrafiłaby zrobić znacznie lepiej. „Czarną Wdowę” powinno się zaklasyfikować jako jedną z ciekawszych produkcji podejmujących zabawę z gatunkami filmowymi, lecz pośród pozostałych części uniwersum obraz ten plasuje się gdzieś w środku stawki. Dobrze było wrócić do kina, aby obejrzeć najnowsze dzieło od Marvel Studios, lecz z ręką na sercu trzeba pogodzić się z pewnymi faktami. Czasy świetności tego superbohaterskiego studia Disney’a na wielkim ekranie dobiegły końca.

Mateusz DREWNIAK