Triumf wart więcej niż złoto

Przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich wielu kibiców zadaje sobie pytanie nie „czy”, ale „ile” medali zdobędą ich reprezentanci. Przez wiele lat na Fidżi – kraju składającym się z nieco ponad 800 wysp, położonym na południowo-zachodnim Pacyfiku – nawet nie robiono sobie nadziei. Od pierwszego startu w IO 1956 roku wyspiarze nie dorobili się ani jednego krążka. Zmianę przynieść miał rok 2016…

W czasie Igrzysk w Rio de Janeiro do programu najważniejszej imprezy czterolecia wróciło rugby. Co ważne, w odmianie siedmioosobowej. To dyscyplina, która na Fidżi cieszy się wielką popularnością, a reprezentacja jest powodem do dumy dla wszystkich mieszkańców. Jednocześnie każdy obywatel tego wyspiarskiego państwa, od tych żyjących we wioskach, po rządzącego od zamachu stanu w 2007 roku Franka Bainimaramę, wiedział, że to być może jedyna dyscyplina, w której liczący prawie 900 tysięcy mieszkańców kraj, ma szansę na medal. Do tego było jednak potrzebne coś, czego drużyna Fidżi nie była w stanie osiągnąć przez lata.

Przełamanie lęku

Brakującym elementem była stabilność. O ile drużyna Fidżi była w stanie rozgrywać świetne mecze czy turnieje, zachwycając swoją niekonwencjonalną grą, o tyle zazwyczaj na jeden dobry występ przypadało kilka znacznie gorszych. Dlatego też działacze, mając świadomość możliwego historycznego sukcesu, zdecydowali się w połowie 2013 na ruch w tamtej rzeczywistości wyjątkowy – zatrudnienie człowieka z zewnątrz. Wybór padł na rudowłosego Brytyjczyka, Bena Ryana. Niecodzienność tej decyzji potęguje fakt, że oddanie przewodnictwa nad najważniejszą drużyną w kraju obywatelowi Wielkiej Brytanii w głowach lokalnych władz było powrotem do czasów kolonialnych. Były trener reprezentacji Anglii w swojej książce „Sevens Heaven” wspominał, że wiedział, że zawodnicy z Fidżi mają naturalne predyspozycje do gry w rugby, jednak brakuje im profesjonalnego podejścia, by móc je prezentować regularnie.

Okazało się, że człowiek „z innego świata” był niezbędny do przeskoczenia podstawowych ograniczeń. Lokalni trenerzy nie dość, że nie mieli profesjonalnego zaplecza, to często byli ograniczeni przez mentalność. Gracze wybierani byli na podstawie pochodzenia, a nie przydatności dla drużyny. Zmienił to dopiero Ryan. Dodatkowo zaczął systematyzować metody treningowe, a także zapewniać zawodnikom lepszy sprzęt i organizację wyjazdów. Jednocześnie wiedział, że wszystkie te innowacje muszą być wprowadzone zgodnie z lokalnym duchem i uznaniem dla tradycji. Bez tego nie było szans, by gracze mu zaufali. Dlatego też podróżując po kraju w poszukiwaniu zawodników, starał się również poznać kulturę. Dzięki temu wśród przedmeczowych rytuałów pozostało lotu, rodzaj wspólnej modlitwy.

Stworzenie maszyny

Ta kombinacja szybko zaczęła przynosić efekty. Fidżyjczycy z drużyny mogącej sprawiać niespodzianki, przeistoczyli się w dominatorów World Rugby Sevens Series, wygrywając cykl w sezonach 2014/15 i 2015/16. Inspirujący był zwłaszcza triumf w turnieju w Las Vegas w 2016 roku, niedługo po tym, jak Fidżi nawiedził niszczycielski tajfun. Zawodnicy na krótko przed turniejem byli przede wszystkim skupieni na pomocy przy naprawie zniszczeń, a Ben Ryan miał wątpliwości, czy w tak trudnym momencie zespół powinnien zajmować się czymś tak prozaicznym jak sport. Ostatecznie gracze niesieni czymś więcej niż tylko ambicją zatriumfowali na amerykańskiej ziemi, dając swoim rodakom moment wytchnienia.

Tym samym ekipa Fidżi jechała do Rio w roli jednego z głównych faworytów. Połączenie lokalnych cech z europejskimi metodami treningowymi stworzyło praktycznie niepokonaną drużynę. Fazę grupową wyspiarze przeszli bez porażki, nie panikując, gdy mecz początkowo nie toczył się po ich myśli (co było jednym z ich problemów). W ćwierćfinale pokonali swoich wieloletnich rywali, Nową Zelandię, awansując do bezpośredniej walki o medale. W dniu finałów wśród Fidżyjczyków nie było czuć presji. Jak wspomina ich trener, od samego rana drużyna była pełna pozytywnej energii. Półfinał okazał się łatwą przeprawą. Japonia nie była w stanie się postawić. Na drodze do triumfu pozostała tylko Wielka Brytania. Na zawodników patrzył cały naród – w wielu zakładach pracy i szkołach zarządzano specjalną przerwę na oglądanie spotkania.

Jak w swojej książce wspomina Ben Ryan: „Planowałem wielkie przemówienie. Chciałem opowiedzieć o naszym przeznaczeniu, które doprowadziło nas do pierwszego olimpijskiego finału w rugby od 1924 roku. O tym, jak dumny jestem i jaką różnicę zwycięstwo sprawiłoby w ich narodzie. Zrezygnowałem z tego wszystkiego. Kiedy rozejrzałem się po szatni, wszyscy śpiewali i tańczyli. Wyglądali jak grupa dzieciaków z Nadi, która za chwilę zagra na plaży. Nie musiałem nic mówić. Cokolwiek by to było, nie zmieniłoby naszego położenia”. Były to dobre przeczucia. Finał był koncertem Fidżi, które pokonało rywali 43:5. Kraj z wysp Pacyfiku zdobył swój pierwszy olimpijski medal.

Reprezentacja w domu została powitana ze wszystkimi honorami. Na lotnisku czekały tysiące kibiców. Następny dzień, na który zaplanowano oficjalne uroczystości, został ogłoszony świętem państwowym. Bohaterowie zostali odznaczeni na wypełnionym po brzegi stadionie, a trener Ben Ryan dodatkowo otrzymał kawałek fidżyjskiej ziemi. Bank Narodowy przygotował okolicznościowe banknoty i monety, które jednak szybko wypadły z obiegu – każdy chciał mieć je na pamiątkę. Drużyna stała się dla Fidżyjczyków symbolem tego, ile może osiągnąć mały, wyspiarski naród.

Rafał WANDZIOCH