Chivalry is not dead. Recenzja „Zielonego Rycerza”.

Legendy arturiańskie od lat inspirują najróżniejszych artystów do kreowania zarówno nowych jak i odtwórczych dzieł z Rycerzami Okrągłego Stołu w rolach głównych. Jednym z najczęściej sięgających po tę tematykę mediów jest film, który w ostatnim czasie stawia na reinterpretacje mitów o Arturze i jego wojownikach. Twórcą, który jako kolejny podjął się takiej próby jest utalentowany David Lowery, uznany reżyser-wizjoner zatrudniony przez wytwórnię „A24 ” .

Już kilka minut po seansie można było z całą pewnością określić twórcę „Ghost Story” i „Dżentelmena z rewolwerem” mianem odpowiedniego człowieka na właściwym miejscu. Wszystko za sprawą charakterystycznego filmowego stylu Lowery’ego, który znacznie wyróżnia się na tle jego, obecnie świecących triumfy, kolegów z Hollywood. Niespieszne tempo akcji przywodzące na myśl estetykę slow cinema, starannie dopracowany scenariusz oraz skrupulatnie realizowana od pierwszego kadru wizja to tylko przykłady elementów konstytuujących niemalże każde dzieło Lowery’ego. Nie inaczej jest tym razem – „Zielony Rycerz” jawi się w zestawieniu z ostatnimi dziełami opowiadającymi o bohaterach Camelotu jako twór zdecydowanie najciekawszy i nieprzewidywalny. Film Lowery’ego nie razi bowiem sztucznością jak „Król Artur: Legenda Miecza” Guy’a Ritchie’ego oraz absolutnie nie sprawia wrażenia pretensjonalnego jak netflixowy serial „Przeklęta”. Można w tym miejscu zaryzykować stwierdzenie, że „Zielony Rycerz” jako jedyna współczesna adaptacja mitów arturiańskich pozostaje idealnie zbalansowana pomiędzy krytycznym i nowoczesnym spojrzeniem na średniowieczne poematy a ich romantycznym, niemalże entuzjastycznym uwielbieniem.

Niespodziewany gość

Tytułowego bohatera poznajemy w dzień Bożego Narodzenia, kiedy na zamku w Camelocie trwa w najlepsze świąteczna uczta królewskiego dworu. Budząca grozę postać nie z tej Ziemi, pokryta drewnianą powłoką rzuca zgromadzonym wojownikom osobliwe wyzwanie – w zamian za podjęcie z nim pojedynku, śmiałek zobowiąże się do stawienia się za rok w Zielonej Kaplicy celem otrzymania takiego samego ciosu jaki wymierzył przybyszowi. Artur, starzejący się władca, ze względu na swoje ograniczenia musi prosić o pomoc jednego ze swoich towarzyszy broni. Nieoczekiwanie rzuconą rękawicę podnosi sir Gawain, młody i nieokrzesany siostrzeniec Artura pragnący bez wstydu zasiadać u boku słynnych rycerzy. Gawain trwoniący swój czas i pieniądze na pijackie zabawy w barach i domach publicznych marzy o świecie, w którym będzie kimś; w którym będzie mógł opowiadać historie swoich wielkich czynów. Reprezentuje on człowieka o splamionym honorze, wątpliwej reputacji oraz wykrzywionym pojęciu wierności. Pomimo swojej trudnej przeszłości postanawia zmienić swoje życie – dokonać czynu, który zapewni mu nie tylko dworski tytuł, ale przede wszystkim szacunek rycerzy Artura. Natomiast nieznajoma istota dająca mu możliwość odkupienia win, obleczona w kolor zielony zdaje się być figurą co najmniej ambiwalentną – zieleń może bowiem oznaczać jednocześnie życie jak i śmierć; rozkwit i rozkład; moralną czystość i duchowe zepsucie.

Pojedynek Gawaina z nadprzyrodzonym rycerzem staje się dzięki takim filmowym zabiegom jak operowanie kolorem czy wizualnym symbolem solidnym fundamentem, na którym twórcy mogli zbudować wielowymiarową opowieść, rozkładającą na czynniki pierwsze starodawny poemat oraz podejmującą próbę skomentowania obecnego stanu cnót rycerskich w naszym społeczeństwie. Film bardzo dużo zyskuje poprzez tak sprawne i klarowne rozstawienie wszystkich pionków na planszy w pierwszych kilkunastu minutach, szczególnie kiedy przypomnimy sobie słowa J. R. R. Tolkiena – jednego z najważniejszych badaczy owego XIV-wiecznego romansu. Profesor literatury staroangielskiej widział bowiem w tym anonimowym dziele: „wielokolorowy witraż pozwalający spojrzeć w głąb średniowiecza”. Obraz Lowery’ego już od samego początku wyraźnie podąża tym tropem, a potrzebna do zrozumienia większości niuansów tej tezy ekspozycja jest niezwykle subtelna i naturalnie wtopiona w kontemplacyjne tempo akcji. Pozwala to widzowi bardzo szybko wejść do świata przedstawionego, a przy tym nie stracić nic z atmosfery opowieści zawieszonej gdzieś pomiędzy faktami a mitami.

Z szacunkiem i dystansem

Fabularny punkt wyjścia jakim jest pierwsze spotkanie tytułowego bohatera i sir Gawaina nie jest w żadnym razie końcem reżyserskiej i scenariopisarskiej formy Davida Lowery’ego. Podróż siostrzeńca króla Artura na północ w poszukiwaniu wspomnianej już Zielonej Kaplicy obfituje w wiele fascynujących przygód i perypetii. Sir Gawain ściera się z leśnymi rabusiami, trafia do nawiedzonego domostwa, przemierza angielskie pustkowia pełne baśniowych istot, znajduje pozornie bezpieczny azyl w zamku ekscentrycznego lorda i dociera wreszcie do celu swojej wędrówki, a wszystko to odbywa się w podniosłej atmosferze dawnych legend.

Lowery udowadniał już wcześniej, że posiada bezcenny dar hipnotyzowania widza nie tylko treścią swoich fabuł, ale również sposobem ich przedstawienia. Romans o sir Gawainie w jego filmowym wykonaniu urzeka dbałością o każdy szczegół, przepięknymi kadrami oraz elegancką pracą kamery. Film płynnie przechodzi z jednego rozdział do drugiego, nie gubi po drodze żadnego wątku, a poprzez stosowanie licznych elips czasowych, retrospekcji czy futurospekcji w obrębie poszczególnych segmentów, Lowery przełamuje zwartą strukturę swojego dzieła, utrzymując widza w nieustannym napięciu. Niespieszne tempo akcji podyktowane refleksyjnym tonem utworu uwidacznia się w przeciągających się panoramicznych ujęciach, zbliżeniach na twarze bohaterów oraz wciągających swoją złożonością dialogach.

Meandy autorskiego stylu

Przy całym tym patetycznym spięciu film nie sprawia wcale wrażenia sztywnego czy męczącego – każda struna jest tutaj poruszana z odpowiednim wyczuciem, a kiedy trzeba Lowery sięga po swoją wysublimowaną ironię, aby wyśmiać niektóre średniowieczne konstrukty albo nasze wyobrażenia o tej zamierzchłej epoce. Reżyser mówi z widocznym jak na dłoni szacunkiem o aspektach współcześnie nieatrakcyjnych (takich jak honor, wierności czy lojalność), a przy tym potrafi zdystansować się od tego poważnego tonu rozbrajającym żartem lub zaskakującym gagiem. Ów balans i wyraźne opowiedzenie się na konkretną wizją estetyczną sprawiają, że „Zielonego Rycerza” ogląda się niesamowicie przyjemnie. Co więcej satysfakcja z ukończonego seansu wynagradza ewentualne problemy związane z odbiorem dzieła Lowery’ego.

Nie da się bowiem ukryć, że autorski styl reżysera oparty głównie na tempie zbliżonym do tego znanego z slow cinema nie będzie przemawiał do każdego. Podobnie sprawa ma się z wszechobecną w filmie podniosłością, która choć utrzymana w dobrym guście może razić niektórych odbiorców. Jeśli pochylimy się natomiast nad zawiłościami fabuły, pomnikowymi alegoriami i licznymi, czasem mocno zakamuflowanymi odwołaniami do oryginalnego romansu rycerskiego, to można odnieść wrażenie, że są one chwilami przytłaczające. Warto jednak w tym miejscu zauważyć, że dobrą strategią na poradzenie sobie z tą przeszkodą jest potraktowanie obrazu jako audiowizualnej łamigłówki, która jawi się jako świetny punkt wyjścia do zainteresowania się średniowieczem i jego specyficzną jak na nasze czasy mentalnością. Przełamywanie dzisiejszego myślenia lub patrzenia może okazać się nie tylko ubogacające intelektualnie, ale również otwierające na kolejne podobne artystyczne doświadczenia.

„Zielony Rycerz”, wyprodukowany przez studio A24, które dało nam „The Lighthouse” i „Midsommar”, to produkcja niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Trudno szukać dzisiaj w kinowej lub streamingowej ofercie filmów tak błyskotliwych i odważnych w podejmowaniu tematyki teoretycznie już dawno nieaktualnej. W końcu rycerskość jest współcześnie pojęciem mocno skompromitowanym i wyrzuconym na śmietnik historii. Na szczęście są wśród nas tacy ludzie jak David Lowery, którzy nie skreślili jej całkowicie i zobaczyli w średniowiecznych opowieściach nie tylko bezcenną wartość artystyczną, ale także duchową. Niech kino coraz częściej podnosi rękawice rzucane tej sztuce z otchłani przeszłości – jeśli dzięki temu powstanie więcej takich dzieł jak „Zielony Rycerz”, widzowi mogą na tym tylko skorzystać.

Mateusz DREWNIAK