W branży filmowej od zawsze istniał popyt na seksapil. To jednak włoskie i francuskie aktorki stały się symbolem seksualnego wyzwolenia w kinie

Ikoniczne amerykańskie aktorki nieraz bywały ofiarą przedmiotowej seksualizacji. / Źródło: kolaż własny, portret Brigitte Bardot Andy’ego Warhola, 1974

Zanim w Stanach Zjednoczonych Ameryki na dobre rozgościła się rewolucja obyczajowa i seksualna, kino oraz sztuka przez ponad trzydzieści lat podlegały ścisłym purytańskim więzom. Obowiązujący od lat 30. kodeks Haysa ograniczał wolność twórczą filmowców, zakazując umieszczania czy sugerowania w scenach przemocy, narkotyków, nagości, seksu, a nawet wulgaryzmów. Podczas gdy amerykańskie kino usiłowało omijać sztywne zasady ówczesnej moralności, Europę podbijał wyzwolony erotyzm.

Czasy cenzury nie były dla hollywoodzkich twórców pomyślne – zmusiły ich do opowiadania filmowych historii w nowy sposób, tak aby przemycić w nich to, co zakazane. Uwodzicielskie subtelne spojrzenia i pełen wdzięku styl to jedyne na co mogły pozwolić sobie amerykańskie filmowe seksbomby. Mimo to w skodyfikowanym kinie amerykańskim nie brakowało postaci femme fatale – czarująca Rita Hayworth, pełna magnetyzmu Gloria Swanson czy platynowłosa piękność Lana Turner symbolizowały w kinie noir niebezpieczne i buchające erotyzmem manipulatorki. Sporo niestety było w tym sensualnym wyzwoleniu kobiecego uprzedmiotowienia, a jak ujmują to Rafała Syska i prof. Tadeusz Lubelski: „postaci femmes fatale stanowiły atrakcyjną metaforę mizoginicznych lęków”.

Obraz seksownej Marilyn Monroe ubranej w białą podwiewającą suknię w „Słomianym wdowcu” jest głęboko zakorzeniony w popkulturze, a przez wiele dekad stanowił wyznacznik kanonu piękna. Jednak te najbardziej kultowe role Monroe to również wyraz patriarchalnego podejścia do kobiecego ciała w branży filmowej. Jej postacie, chociażby w „Mężczyźni wolą blondynki” czy „Pół żartem, pół serio”, to uosobienia naiwnej seksualności, której do prawdziwej emancypacji rodem z kina francuskiej nowej fali, było jeszcze daleko.

Włoska i francuska kinematografia dużo szybciej rozbudziły się seksualnie, niebagatelnie wpływając na erotyczną aurę kina światowego. To w końcu na lata 50. przypadły narodziny największej seksbomby francuskiego ekranu, uwodzicielskiej i zmysłowej Brigitte Bardot. W 1957 roku w „I Bóg Stworzył Kobietę” miała zaledwie dwadzieścia dwa lata. Od chwili premiery utalentowana i zmysłowa Francuzka stała się symbolem silnej i naturalnej kobiecości na całym świecie. Fotografie w odważnych dekoltach i frywolnych bikini Bardot podbijały USA – młode Amerykanki, oglądając jej niewymuszony seksapil, pragnęły być równie wyzwolone. Lata 50. i 60. były dla Brigitte złotym okresem, wystąpiła wówczas w filmach u boku największych kinowych bożyszczy – m.in. Jeana Gabina, Seana Connery’ego, Alaina Delona czy Michela Piccoli’ego.

W słonecznej Italii epoki filmowego neorealizmu również nie brakowało miejsca dla pełnokrwistych ról kobiecych. Filmowcy, skupiając się na tematyce społeczno-politycznej, obrazowali trudne pod względem ekonomicznym czasy powojennych Włoch. W problemach bezrobocia, mentalnego marazmu, cierpienia i ubóstwa udało się odnaleźć fascynujący czar włoskiego kina, które jako społeczne medium przybrało postać dokumentalnego świadectwa bolesnej historii narodu. Genialne i emocjonalne role Silvany Mangano w „Gorzkim ryżu” (1949) czy Anny Magnani w „Rzym, miasto otwarte” (1945, pierwszy Oscar dla włoskiej aktorki), reprezentowały Włoszki w silny i wyemancypowany sposób. Portret Silvany wśród ryżowych pól ubranej w kuse spodenki, pończochy oraz czerwoną bluzkę z dekoltem na stałe uczynił z niej ikonę włoskiego seksapilu. Niestety z seksualizacją jej wizerunku walczyła całe życie, przez lata nie akceptując swojego ciała. W latach 50. karierę w Hollywood robiła też, uważana dzisiaj za legendę kina, Sophia Loren, której dojrzała rola kobieca w „Matce i córce” przyniosła jej pierwszą z dwóch nagród amerykańskiej Akademii. Jak wiele ówczesnych filmowych gwiazd, wychowała się w ubogiej rodzinie i to doświadczenia wojny wyznaczyły jej aktorską ścieżkę. W dzieciństwie nie czuła się ani ładna, ani pewna siebie – przezywano ją „wykałaczką”. W przyszłości, kino zakocha się w jej talencie, jak i w urodzie.

W 1962 roku bikini trafia na amerykański wielki ekran. W „Dr. No” dziewczyna Bonda wyłania się z piany morskiej niczym Wenus, jedynie w skąpym stroju kąpielowym w kolorze kości słoniowej oraz z nożem umocowanym przy biodrze. Kultowa scena z Ursulą Andress to oznaka końca dławionej seksualności – w końcu przełom lat 60. i 70. to czas feminizmu drugiej fali i moment, w którym kodeks Haysa umiera śmiercią naturalną. Dwa lata później Rudi Genreich tworzy przełomowe, niekrępujące kobiecego biustu monokini. Projekt-manifest uwolnił nagie ciało od stygmatyzacji i purytańskiej wstrzemięźliwości, Genreich chciał uczynić z kobiety istotę ludzką – „kobietę całkowicie wyemancypowaną i całkowicie wolną”.

W 1968 roku włosko-francuskie kina podbija „Barbarella”, która okazała się symptomem szalonym czasów kosmicznego wyścigu. Jane Fonda w seksownym metalicznym body, kozaczkach na obcasie i bujną blond fryzurą inspirowaną samą Bardot gra międzygwiezdną superagentkę, która emanuje światłem nieskrępowanej seksualności. Lisa Eisner nazwała Barbarellę w wykonaniu amerykańskiej aktorki najbardziej „ikoniczną seksboginią lat 60.”.

Dzięki tym wszystkim filmowym kobietom-ikonom, nierzadko traktowanym niesprawiedliwe oraz przedmiotowo, lata później na wielkim ekranie goszczą takie postacie jak: Catherine z „Nagiego instynktu”, Beatrix z „Kill Billa” czy poruczniczka Ripley z „Obcego”. Silne, niesamowicie zaradne oraz inteligentne – to definicja ich filmowego seksapilu w czystej postaci.

Daria SIENKIEWICZ