(Nie)jedzenie, które zabija. Życie z zaburzeniami odżywiania

Wokół zaburzeń odżywiania krąży wiele krzywdzących mitów
Źródło: pexels.com

– Mówienie, że zaburzenia odżywiania zaczynają i kończą się na książkowej anoreksji i bulimii, jest sporym niedopowiedzeniem, zwłaszcza że wokół powyższych krążą krzywdzące mity. Nie trzeba być chudym jak palec, przykutym do łóżka, żeby mieć anoreksję, a bulimia nie polega tylko na tym, że po jedzeniu wymiotujesz. I przede wszystkim, to nie są typowo „babskie” przypadłości – opowiada 21-letnia Patrycja*, która od dziecka stara się ujarzmić „zaburzoną” część siebie.

Psycholożka Beata Ziółkowska w wywiadzie dla portalu „Szczera Strefa” zauważała, że niezwykle trudno o rzetelne dane statystyczne dotyczące rozpowszechniania zaburzeń odżywiania. Głównie ze względu na to, że można w nich ująć jedynie te osoby, które zgłosiły się po profesjonalną pomoc. Co więcej, wiele nieprawidłowych zachowań jedzeniowych nie ma statusu zaburzenia w obecnych klasyfikacjach diagnostycznych, co oznacza, że część społeczeństwa może być nieświadoma swojego niezdrowego stosunku do jedzenia.

Patrycja sama przyznaje, że nie miała za dużej wiedzy na temat zaburzeń odżywiania, dopóki ten problem jej nie dotknął. Po raz pierwszy trafiła do gabinetu psychologa, gdy miała zaledwie 13 lat.

– Fantazjowałam o samobójstwie i cięłam się na potęgę, ale nadal uważałam, że nie potrzebuję pomocy. Dopiero rodzice zauważyli, że rany nie są po kocie. Zabrali mnie do psycholożki podstępem. Udawali, że gdzieś jedziemy. Później się okazało, że po pomoc. Ryczałam. Czułam się zdradzona – przyznaje z gorzkim śmiechem.

Od tamtej pory była pod opieką specjalistów, którzy leczyli kolejno jej stany depresyjne, ataki paniki, napady lękowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. To wszystko ewoluowało, przechodziło jedno w drugie. Na zaburzenia odżywiania leczyła się dopiero po skończeniu 18 lat. Sama szukała pomocy, bo wiedziała, że powoli przekracza granicę.

– W moim przypadku zaburzenia odżywiania to trochę taka trauma pokoleniowa. Nawet o anoreksji mówi się, że to choroba systemu rodzinnego i ja widzę powtarzające się schematy u większości kobiet w mojej rodzinie. Poza mną i kuzynką nikt nie ma diagnozy. Sama bardzo długo myślałam, że to – jak postrzegałam siebie i jedzenie, jak rozumiałam swoją wartość, opieraną na tym, co i ile jem i jak przez to wyglądam – że to normalne – tłumaczy Patrycja.

Dziewczyna zmaga się z anoreksją, ale mówi o tym bardzo ostrożnie, bo wielokrotnie usłyszała, zarówno od specjalistów, jak i przypadkowych osób, że jest „za gruba”, żeby mieć anoreksję.

– Uważałam, że muszę doprowadzić się do stanu na krawędzi ze śmiercią, żeby dostać walidację: „Tak, ma Pani anoreksję i możemy panią leczyć”. Ostatnio mój psychiatra spytał się mnie, czy wymiotuję albo czy stosuję środki przeczyszczające. Powiedziałam mu wprost, że próbowałam wymiotować, ale nie mogę się do tego zmusić, a on na to, że w takim razie nie ma problemu, bo nie mam niskiego BMI. I znowu poczułam, że mam za mało objawów, żeby mówić o tej chorobie – dodaje.

Walka samej ze sobą

Wbrew temu, co wydawało się Patrycji, objawów miała całkiem sporo. Wszelkie zachowania typu: nie zjem publicznie, nie zjem bez rodziny, nie zjem sama. Do tego ograniczanie jedzenia, obsesyjne kontrolowanie kalorii i masy ciała – nie tylko poprzez ważenie się.

– Mierzyłam się centymetrem. Zapisywałam „progres” w notatkach na telefonie. Patrzyłam po ubraniach, myśląc sobie „te spodnie były na mnie luźniejsze albo ciaśniejsze”. I coś, co mi zostało do dzisiaj, czyli czy jestem w stanie objąć moje uda, nadgarstki, łydki i kostki dłońmi. Gdy dłonie się domykają, jestem spokojniejsza – przyznaje.

Jeśli ktoś się w tym momencie zastanawia, czy Patrycja wie, że spodnie po praniu się kurczą, że cykl menstruacyjny wpływa na to, jak wyglądasz i ile ważysz, to tak, Patrycja świetnie zdaje sobie z tego sprawę, ale w tych najgorszych momentach racjonalny głos w jej głowie zostaje zagłuszony przez ten zaburzony. Taki sam donośny głos męczy 22-letnią Igę*, która podobnie jak Patrycja boryka się z zaburzeniami odżywiania i podobnie jak ona przyznaje, że trudno jej wskazać, co konkretnie doprowadziło do tego, że w nie popadła. Wskazuje kilka czynników: środowisko, social media, krytyka bliskich. Bardzo często porównywano ją do jej koleżanek: „zobacz, jaka ona jest szczupła, jaką ma ładną figurę”. Teksty typu: „Boże, ile ty jesz”, „zaraz się w spodnie nie zmieścisz” nieprzyjemnie wwiercały się w czaszkę. Dochodziło do tego niezdrowe myślenie jej rodziców. Że po godzinie 18 się nie je, że duże śniadanie szkodzi, że po obiedzie nie można zjeść nic, bo przecież się już jadło – a gdy się już je, to w określonych godzinach, a nie wtedy, kiedy człowiek tego potrzebuje.

– W najgorszym momencie codziennie rano na śniadanie jadłam jabłko. Potem biegałam albo jeździłam na rolkach. Wracałam i spałam, bo na nic innego nie miałam siły. Bardzo często obiady lądowały w toalecie, ale tak, żeby mama nie widziała. Po porze obiadowej znowu jeździłam na rolkach albo biegałam. I wieczorem z jakąś godzinę jeździłam na rowerze. Na kolacje nie jadłam nic. Ewentualnie bułkę albo jej połowę. Albo przychodził napad i jadłam, co popadnie, a potem czułam się winna – opowiada Iga. Cyferki na wadze leciały w dół, prawie tak szybko, jak krew z jej nosa. Przy jednym z krwotoków mama Igi na nią nawrzeszczała, że to przez to, że nie je. Podejrzewała u niej nawet tasiemca. To był jeden z nielicznych momentów jakiejkolwiek oznaki niepokoju. Z zewnątrz nikt nie zauważał, że jej podejście do jedzenia jest niezdrowe. Po latach zdarzało jej się mówić o swoim problemie bliskim znajomym, ale nigdy wprost. Nigdy też nie wybrała się po specjalistyczną pomoc. Już w gimnazjum miała pełną świadomość, że jej zachowania nie są normalne, ale to był taki czas, gdy rozróżniała tylko anoreksję i bulimię, nie mogąc się w pełni utożsamiać z żadną nich, przez co sama siebie usprawiedliwiała, że „przecież to nic takiego”.

Głód pomocy

– Było mi dobrze. W internecie nie szukałam porad, jak wyjść z zaburzeń, tylko jak szybciej schudnąć. Dopiero od roku natrafiam na materiały, np. na Tiktoku, na temat budowania zdrowej relacji z jedzeniem. Wcześniej tego nie było – przyznaje Iga.

Patrycja także przyznaje, że tak naprawdę to publikacje w internecie różnych osób działających w sferze zdrowia psychicznego, rozmawiających o wychodzeniu z zaburzeń odżywiania i ruch body positive, sprawiły, że dotarły do niej pozorne oczywistości takie jak to, że na jedzenie nie trzeba sobie zasłużyć.

– Najtrudniejszy jest moment realizacji, kiedy jesteś już w głębszej fazie choroby i uświadamiasz sobie, że to wszystko, do czego dążyłaś, jest nieosiągalne. Na terapii udało mi się oddzielić anoreksję od tego, kim jestem. Teraz traktuję ją jak taki byt, który na mnie pasożytuje i wcale nie życzy mi dobrze – dzieli się Patrycja.

Wychodzenie z zaburzeń to proces niezwykle wycieńczający. Krok do przodu, dwa kroki do tyłu. Patrycja pracuje nad sobą każdego dnia.

– Chodzi o takie małe codzienne rzeczy. Łamanie moich zasad żywieniowych. Jedzenie „fear foodów”. Mówienie sobie: „Okej, dzisiaj nie będę stać 15 minut przed lustrem, analizując każdy milimetr mojego ciała” – dodaje.

Z kolei Idze wydaje się, że już prawie uporała się z zaburzeniami.

– Samoakceptacja i obraz własnego ciała to było coś, z czym długo nie mogłam się pogodzić i z perspektywy lat patrząc teraz na zdjęcia, na których wydawało mi się, że jestem nie wiadomo jak gruba, jest mi bardzo przykro, że tak o sobie myślałam, bo teraz widzę, że absolutnie tak nie było. Przykro mi też, że musiałam się zmagać z tym sama jako dziecko – mówi.

Jak pomóc osobie z zaburzeniami odżywiania? Iga uważa, że najważniejsze jest, aby przekonać taką osobę do wizyty u specjalisty.

– A z przyziemnych rzeczy wspólne jedzenie albo przygotowanie posiłku dla zaburzonej osoby. To odciąża kalkulator kalorii w głowie. Wiem, że niektórzy zamalowują etykiety z kaloriami na produktach i to ponoć też pomaga – dopowiada Iga.

Katarzyna RACHWALSKA

*Imiona bohaterek tekstu zostało zmienione