Nie wywołuj wilka z lasu, czyli o tym dlaczego horror upodobał sobie leśne chatki

Współcześnie drewniane chatki są dla horroru tym, czym
kiedyś były gotyckie zamczyska Źródło: pixabay.com

Wszyscy znamy tę historię. Grupa nastolatków udają się na urlop do drewnianej chatki w leśnej gęstwinie. W drodze młodzi ludzie zostają przynajmniej dwukrotnie poinformowani o miejscowych legendach i swojej potencjalnej śmierci, uszkadzają samochód i orientują się, że w chatce z dala od cywilizacji może nie być zasięgu. Ten klasyczny schemat narracyjny rodzi wiele pytań, z których jedno spędza mi sen z powiek – dlaczego akcja tak wielu filmów grozy osadzona jest w leśnych chatkach?

Co ciekawe, zarówno chatki jak i lasy w kontekście tekstów kultury masowej nigdy nie przejawiały przesadnie pozytywnych konotacji, od wieków jawiąc się jako pozornie przyjazne podróżnym siedliska ukrytego zła. Już w baśniach najbardziej dramatyczne wydarzenia miały miejsce właśnie w leśnych otchłaniach. Jeśli któryś z bohaterów wybierał się do lasu, zwykle musiał mieć ku temu naprawdę dobry powód, a przed samą wyprawą jego niepisanym obowiązkiem było wysłuchanie równie długiego, co niezbędnego wykładu dotyczącego niebezpieczeństw związanych z opuszczaniem wydeptanej ścieżki i wdawaniem się w socjologiczne dysputy z przesadnie owłosionymi tu i ówdzie nieznajomymi. Należy jednak pamiętać, że gdyby amerykańscy nastolatkowie rzeczywiście przeczytali ze zrozumieniem „Czerwonego Kapturka”, bądź jakąkolwiek inną baśń braci Grimm, kino grozy poniosłoby tym samym gargantuiczną stratę, a nasze życia byłyby najzwyczajniej w świecie puste.

Podobnie prezentuje się sytuacja na płaszczyźnie mitologicznej. W legendach słowiańskich to właśnie zielone zagajniki były siedliskami niezliczonej liczby nieszczególnie przyjacielsko nastawionych do ludzi istot, takich jak chociażby biesy czy leszy. Choć wizja napotkania tych monstrów w trakcie samotnego spaceru w świetle księżyca nigdy nie należała do wyjątkowo pokrzepiających, to tak naprawdę wcale nie były to najgroźniejsze stworzenia, na które można było natrafić w borowych odmętach. Wyjątkową trwogę wśród większości ludów środkowo- i wschodnioeuropejskich szerzyła Baba Jaga – lubująca się w ludzkim mięsie wiedźma mieszkająca w chatce na kurzej nóżce w głębi lasu. Chociaż współcześnie wywodząca się ze słowiańskiego folkloru zła czarownica funkcjonuje w formie zapożyczenia kulturowego w imponującej liczbie filmów grozy, przyjmując w nich najczęściej dość oczywistą rolę antagonistki, tak jak na przykład w „Blair Witch Project”, to o jej złowrogim domostwie zachodni twórcy zapomnieli już dawno temu – przynajmniej w znanej nam formie.

Na przestrzeni dekad niepokoje i lęki społeczne ulegały nieustannym przemianom, czego najlepszym przykładem jest proces metamorfoz lokacji charakterystycznych dla kina grozy danego okresu. Od początków istnienia kina motyw złego domu nieprzerwanie ewoluował i przybierał najróżniejsze formy, płynnie przechodząc od złowrogich, gotyckich zamczysk („Dracula”, „W kleszczach lęku”) przez quasi bezgrzeszne, amerykańskie przedmieścia („Halloween”, „Duch”), aż do niewielkich, drewnianych domków ulokowanych w leśnych gęstwinach. Transformacje te podyktowane były najczęściej dynamicznie zmieniającymi się standardami życia społecznego, związanymi z tempem rozwoju ekonomicznego, aktualną sytuacją polityczną czy poziomem rozwoju technologicznego. Domy w głębi lasu jako jedyne lokacje zdają się być niemal całkowicie odporne na nieubłagany przemarsz wieków, od niepamiętnych czasów jeżąc włos na karku kolejnych pokoleń. Lęk, który wywołują, żeruje bowiem na fundamentalnych ludzkich obawach związanych z osamotnieniem, bezsilnością i zagubieniem, zarówno metaforycznym jak i fizycznym.

Filmem, który wprowadził leśne chatki na salony kina grozy, było pochodzące z 1981 roku „Martwe zło” Sama Raimiego. Zrealizowana półamatorskimi środkami produkcja to niemal modelowy przedstawiciel klasycznej horrorowej narracji zawierającej w sobie amerykańskich nastolatków, podejrzany domek gdzieś na krańcu świata oraz hektolitry sztucznej krwi. Choć horrory, których akcja została osadzona w zagajnikowych kompleksach, debiutowały na ekranach kin już wcześniej, tak jak chociażby wyprodukowany w 1980 roku „Piątek trzynastego”Seana S. Cunninghama, to dopiero produkcja Raimiego w pełni wykorzystała potencjał drzemiący w terenach pozamiejskich. Pomimo tego, że akcja obydwu utworów toczy się w bliźniaczo do siebie podobnych sceneriach, to pomiędzy filmami istnieje jedna diametralna różnica. Zaprezentowany w „Piątku trzynastego”obóz Crystal Lake, jak sama nazwa nieśmiało sugeruje, nie dość, że położony jest nad jeziorem, to dodatkowo może poszczycić się zaskakującą wręcz liczbą leśnych chałup. W trakcie realizacji „Martwego zła” Sam Raimi obrał zupełnie inną ścieżkę, ograniczając ekranową przestrzeń do niezbędnego minimum. Chociaż początkowo mogło wydawać się to przeszkodą, szybko okazało się, że tego rodzaju aranżacja terenu kreuje idealne warunki do zaprezentowania reżyserskiej wprawy oraz zgłębienia mrocznych zakamarków ludzkiego umysłu.

Domy w głębi lasu stały się tak nośnym motywem także ze względu na swoją niebywale wdzięczną, opartą na silnych kontrastach symbolikę. Na płaszczyźnie metaforycznej las odczytywany jest najczęściej jako wizualny reprezentant niepewności, chaosu i zagrożenia, dom zaś –stałości, bezpieczeństwa oraz schronienia. Wykorzystanie tych opozycyjnych względem siebie motywów w służbie kina grozy doprowadziło do wykrystalizowania wielu zupełnie nowych, fascynujących i nieoczywistych konotacji, lukratywnie igrających z przyzwyczajeniami odbiorczymi widzów. Niewiele czasu zajęło, aby tematem zaczęli interesować się fani psychoanalizy. Trudno bowiem w kinie o lepszą wizualną reprezentację podróży w głąb siebie oraz nierównego pojedynku pomiędzy popędami, niż ukryta w leśnych zaroślach drewniana chatka, szczególnie taka, która może poszczycić się piwnicą. Również w tym świetle zaprezentowane w „Martwym złu” domostwo może jawić się jako niemal podręcznikowy przykład tego, jak w nieszablonowy sposób zaprezentować na ekranie nadnaturalne, psychologiczne prawidła rządzące ludzką pod- i nieświadomością. Gdyby Zygmunt Freud chciał wybrać się na niezobowiązujący urlop, jestem przekonany, że udałby się właśnie tam.

Współczesne kino grozy, w myśl założeń charakterystycznych dla postmodernizmu, dekonstruuje motyw domu w głębi lasu na najróżniejsze możliwe sposoby, nieprzerwanie prezentując go w coraz to bardziej wymyślnych kontekstach. Najlepszym tego przykładem jest produkcja Drew Goddarda o równie oryginalnym, co prominentnym tytule – „Dom w głębi lasu” z 2011 roku. Obraz czerpie garściami inspiracje nie tylko z „Martwego zła”, ale i całego dziedzictwa kulturowego horroru, rozsadzając niemal wszystkie zaśniedziałe schematy kina gatunkowego, tworząc tym samym nowatorską i pełną energii narrację. „Dom w głębi lasu”z sukcesem dokłada swoją cegiełkę do debaty, dotyczącej schedy cywilizacyjnej filmów grozy, stając się tym samym nie tylko peanem na cześć niczym nieskrępowanego aktu twórczego, ale również niespodziewanym synonimem kina oraz symbolem całego medium filmowego. A wszystko to pod postacią pozornie zwyczajnej drewnianej chatki.

Kniejowe chatki stanowią modelową scenerię dla współczesnego kina grozy, łącząc w sobie szereg atutów wizualnych, kulturowych oraz symbolicznych. Choć na kinematograficznej scenie pojawiły się stosunkowo niedawno, to ich wkład w kształtowanie się historii horroru jest wręcz nieoszacowany. Inspiracje leśnymi domkami bez problemu można odnaleźć, nie tylko w innych gatunkach filmowych, ale również zgoła odmiennych mediach. Oczywiście, wszystko, co napisałem na łamach tego tekstu to tylko teoria. W prawdziwym świecie nie ma żadnych logicznych przeciwwskazań zabraniających wam wyprawy z grupą znajomych prosto w dzicz. No, może poza borsukami i niedźwiedziami… I seryjnymi mordercami. Ale szczerze – co złego mogłoby się wydarzyć? Przecież dom w głębi lasu to obietnica dobrej zabawy, prawda? Prawda…?!

Paweł MAKSIMCZYK