Amerykanie wybiorą światu przyszłość. Trump vs. Biden

Amerykańskie flagi – symbol demokracji // unsplash.com, fot. Dyana Wing So

Rok 2024 będzie dla znacznej części globu rokiem wyborczym. Nie ulega wątpliwości, że każda zmiana u władzy, nawet w kraju najmniejszym, będzie niosła za sobą pewną dozę roszad na ziemskiej szachownicy. Żadna z nich jednak nie będzie obserwowana tak bacznie i przy takim ścisku kciuków oraz powietrza w płucach, jak elekcja prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki.

O miejsce w fotelu za biurkiem gabinetu owalnego obecna głowa państwa – Joseph R. Biden jr. – powalczy najprawdopodobniej z poprzednim zwierzchnikiem sił zbrojnych USA – Donaldem J. Trumpem (mimo ciążących na nim zarzutów). Dla obydwu panów będzie to już druga próba przedłużenia swojego lokatorstwa w Białym Domu, czyli walka o reelekcję. Rywalizacja ta będzie bardzo wyrównana, gdyż obecne wyniki sondaży mówią o równomiernym poparciu, z odchyleniem góra o cztery punkty procentowe przewagi. Ostatecznie najważniejszą zmienną może okazać się poziom poparcia w tzw. swinging states, czyli stanach, w których obywatele przy żadnych dotychczasowych wyborach nie opowiedzieli się w sposób ewidentny po którejś ze stron republikańsko-demokratycznej przepychanki politycznej.

Najmniej zdecydowani

Głównymi wiecznie niedookreślonymi ośrodkami wyborczymi najistotniejszej federacji planety są stany: Nevada, Arizona, Wisconsin i Georgia. Te cztery podmioty administracyjne zamieszkuje łącznie ponad 27 milionów Amerykanów, co przekłada się na aż 8,2% całej populacji terytorium pod jurysdykcją Waszyngtonu. Żeby uzmysłowić sobie mikroskopijną skalę różnicy pomiędzy wynikami uzyskiwanymi w tych regionach przez dwie największe partie supermocarstwa zachodniego kręgu kulturowego, warto wrócić do poprzednich wyborów. Podczas ostatniej kampanii Joe Biden wygrał w sześciu najbardziej rozedrganych politycznie stanach, ciesząc się w nich łączną przewagą rzędu zaledwie 44 tys. głosów, co biorąc pod uwagę liczbę wyborców, stanowi jedynie ułamek ułamka ułamka ułamka potencjalnych możliwości.

Swoje skrzydła rozwija za to w pełni największy rywal Bidena sprzed czterech lat. Biznesmen z wyboru i krezus z urodzenia, Donald Trump. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się aktualnie przemawiać za jego ponowną kandydaturą z ramienia partii republikańskiej. Jeśli wierzyć analizom, w prawyborach będzie mógł liczyć na poparcie nawet 61% przedstawicieli swojego stronnictwa, kiedy w tym samym czasie, najpoważniejszy pretendent do zastąpienia go w uzyskaniu tej zaszczytnej nominacji, gubernator Florydy – Ron DeSantis dysponuje mniej więcej dwunastoma procentami głosów przedstawicieli tegoż ugrupowania.

Rządzący w tej chwili prezydent natomiast oceniany jest przez współpracowników dalece bardziej krytycznie. W styczniu minionego roku za ubieganiem się o ciągłość zajmowania przez niego stanowiska głowy państwa było tylko 46% osób z jego macierzystej partii. Rezultaty powtórzonego badania tym bardziej nie napawają jego zwolenników optymizmem. W listopadzie 2023 roku jego wyniki sięgnęły już tylko 40%. Sytuacja ta to pierwszy taki przypadek od 1980 roku – wtedy to inni członkowie bloku demokratycznego byli w zdecydowanej mniejszości za reelekcją Jimmiego Cartera.

Trump czarnym koniem wyścigu?

Kiedy zestawimy zatem dane dotyczące obydwu indywiduów, możemy dojść do wniosku, że kilkukrotny bankrut (Trump) w istocie wyprzedza byłego wiceprezydenta Baracka Obamy (Bidena) już w przedbiegach. Według badania wykonanego na zlecenie telewizji CNN, dawny biznesmen, zajmujący się głównie budownictwem hotelowym, dysponuje 49% poparcia, w stosunku do 45% dzierżonych przez niegdysiejszego senatora ze stanu Delaware – Joe Bidena. Stwierdzenie jednak, że ze stuprocentową pewnością sprawy potoczą się po myśli byłego prezydenta, włożyć można między bajki. Należy mieć bowiem wzgląd na kształt amerykańskiego systemu wyborczego, a co za tym idzie, wziąć pod uwagę czynnik kolegium elektorskiego, które to podejmuje ostateczną decyzję w sprawie prezydentury. Musi ono uwzględnić głos obywateli, jednak niekoniecznie całkowicie za nim podążać. Było tak już kilkukrotnie (m.in. przy elekcji właśnie Donalda Trumpa w 2016 roku).

Obydwaj kandydaci mają swoich zwolenników, ale nawet wśród nich słychać głosy krytyki. Jeżeli idzie o aktualnie sprawującego służbę narodowi, ankietowane osoby jako obawy odnośnie do potencjalnych, kolejnych czterech lat jego rządów wskazywały: słuszny wiek prezydenta (skończy on w tym roku 82 lata, a już teraz jest najstarszą głową waszyngtońskiej ojczyzny w historii i jednym z najstarszych reprezentantów władzy wykonawczej na świecie w ogóle), a także stopień jego świadomości lub nawet ewentualnego zaangażowania w nielegalny proceder jego syna. Co tyczy się za to autora parafrazy „Make America great again!”, również liczba przeżytych wiosen jest mu wytykana, lecz poza tym obywateli martwią przede wszystkim ciążące na nim zarzuty, jak i dokonany za jego aprobatą, albo przynajmniej brakiem sprzeciwu, gwałt na demokracji w samym jej sercu, czyli marsz na Kapitol z początku 2021 roku.

Przewidywania odnośnie do tego kogo, dlaczego, czy jaką większością wyznaczą nasi przyjaciele zza oceanu są zatem niczym więcej niż wróżeniem z fusów. W prawo, w lewo, prosto, każdy z wariantów będzie niósł za sobą kolosalne konsekwencje, które jako ludzkość poznamy w nie aż tak odległej przyszłości. Jedno jest pewne, zbliża się wielkimi krokami bardzo ekscytujący wyścig. Proponuję więc zapiąć pasy i trzymać się mocno. Gotowi? Do startu? Wybory!

Mateusz WASIELEWSKI