Z powrotem na Arrakis. Recenzujemy „Diunę 2”

Zendaya Coleman dopiero w tej części naprawdę wchodzi w skórę Chani. Źródło: Materiały prasowe Warner Bros

Ubiegłoroczny strajk scenarzystów przesunął premierę filmu o kilka miesięcy. Cierpliwość fanów ekranizacji powieści Franka Herberta została wystawiona na próbę – w konsekwencji sale kinowe na początku marca przeżyły prawdziwe oblężenie, wypełniając się widzami spragnionymi wrażeń aż do ostatniego miejsca. Losy Paula Atrydy, spadkobiercy dziedzictwa zaplanowanego przez Bene Gesserit, pociągnęły za sobą rzesze wyznawców. 

Z danych przedstawionych na łamach ,,Variety’’ wynika, że w samych Stanach Zjednoczonych Ameryki przez pierwszy tydzień otwarcia film zarobił przeszło 326 mln zł, a globalnie liczba wzrasta do przyprawiających o zawrót głowy 712 mln zł. Wynik nie przebił fortuny zebranej przez ,,Barbie’’ czy ,,Oppenheimera’’, co ostatecznie i tak nie ma znaczenia przy ich jakościowym porównaniu. Denis Villeneuve przywrócił do życia filmowy dyskurs monumentalnych środków wyrazu, budujących fabułę na wzór ciągnącego się w nieskończoność gobelinu. Pierwszą część zbudowano w oparciu o zapierające dech w piersiach szerokie kadry, konsekwentną estetykę przestrzeni i staranny dobór obsady. ,,Diuna’’ wzniosła standard realizacji na kosmicznie wysoki poziom, rzutującą na sposób przygotowywania się innych dystrybutorów do przebicia wyników osiągniętych przez Warner Bros. Można powiedzieć, że stawia poprzeczkę samej sobie i chce po raz drugi otrzeć się o perfekcję. Nawet nieświadoma presja tego rodzaju jest bardzo niebezpieczna, ponieważ każdy kolejny film stanie się zakładnikiem prekursora uniwersum i będzie próbował udowodnić, że jest czymś lepszym.  

 Tryptyk narracji 

Jedną ze składowych sukcesu pierwszej części było wzbogacenie książkowego materiału w prozę emocji, której zabrakło bezpośrednio w tekście Herberta. W drugiej dostajemy szorstkie i surowe tworzywo, balansujące na granicy rzeczywistości znanej z czasów, gdy Paul Atryda był Paulem Atrydą i nie posługiwał się imieniem ludu Fremenów. Portret człowieka rozdartego pomiędzy dwoma tożsamościami jest największą bolączką filmu, bo segmenty zamknięte w niemal trzech godzinach całości są podzielone nierównomiernie i przez to chaotyczne, wywierające wrażenie lekkomyślnej narracji. Echem świetności jest proces adaptacji głównego bohatera w zamkniętej społeczności i przełamywanie religijnej otoczki mitu Mesjasza. Socjalizacja przebiega etapami, począwszy od wykazania się w trakcie potyczki z oddziałem Harkonnenów, kończąc na ujeżdżeniu ogromnego czerwia. Tu fabuła przebiega spokojnym rytmem nawet przy uwzględnieniu momentów akcji – to moment na pogłębienie relacji z Chani, pozbycie się uprzedzeń grupy i zaakceptowanie nowej roli matki.  

Od momentu opuszczenia przez Paula siczy scenariusz wciska ogrom ważnych wydarzeń w subiektywnie wąską przestrzeń czasową. Zarówno chwila przemiany, jak i początek transformacji tożsamości bohatera zostały potraktowane zbyt ogólnie, nie dając widzowi możliwości wejścia w skórę Isana al Gaiba. Scenariusz dwóch ostatnich segmentów przypomina pisanie szkolnej rozprawki – autor orientuje się, że oprócz wstępu potrzebuje także rozwinięcia i zakończenia, ale wykorzystał już znaczną część limitu znaków.  

Kobiety ratują Diunę 

Role Zendayi Coleman (Chani) i Rebecci Ferguson (Lady Jessika) przodują na tle innych. Nieoczekiwanie to one łatają dziurę pozostałą po zniknięciu z ekranu Oscara Isaaca, teoretycznie przygotowaną dla postaci granej przez Chalameta. Życiowa towarzyszka Paula w pierwszej części pojawiała się zaledwie kilka razy, głównie jako bohaterka wizji, dlatego zajęcie przez nią scen w pełniejszym metrażu jest miłą odskocznią od rozmytych epizodów. Obdarzenie Zendayi indywidualnym spojrzeniem na świat, oderwanym od fanatycznej pobożności, było jedną z lepszych decyzji podjętych w trakcie powstawania scenariusza. Nie jest przyklejona do niczyjej tożsamości i posiada pewnego rodzaju autonomię działania. Z kolei Rebecca Ferguson to doskonały przykład na to, że można utrzymać dobrą passę występów niezależnie od tego, jak bardzo skomplikowaną transformację przechodzi rola. Jako Matka Wielebna unika zagrożenia stagnacji – wiedza o przeszłości i przyszłości nie sprawia, że stoi z boku wydarzeń, a angażuje się w nie bezpośrednio.  

Niechlubnym wyjątkiem z grona udanych występów jest grana przez Florence Pugh księżniczka Irulan. Forma oddania postaci na ekranie jest mdła i nijaka, bo nie decyduje się na oddanie emocji tkwiących w dyskomforcie sytuacji, w jakiej znalazła się jako córka Imperatora. Dopiero w finale filmu przebija się z bezbarwnej masy trzeciego planu, co ostatecznie i tak nie włącza jej do chlubnego korowodu występujących aktorek. Dowodem na to, że niewiele scen wystarczy do zapadnięcia w pamięć, jest Léa Seydoux i portretowana przez nią Margot Fenring.  

Bezlitosny żar pustyni  

,,Diuna 2’’ to nadal estetycznie satysfakcjonujące widowisko. Kreacja świata przedstawionego to niemal namacalne obrazy bezkresnego, piaskowego morza, gorąco palące odsłonięte połacie skóry i bezduszne pragnienie drapiące gardło. Plastyczna ekspozycja całego filmu ociera się o perfekcję, tworząc nowy standard realizacji dla jakichkolwiek produkcji z pogranicza gatunku fantasy i science fiction. Każdy z wykorzystanych środków wyrazu, w tym także ścieżka dźwiękowa, jest maksymalnie skoncentrowania na wyzwolenie reakcji emocjonalnej w odpowiedzi na podrażnienie wybranego zmysłu. Fakt, że nie działają pojedynczo i zazwyczaj występują na zasadzie współistnienia, można odebrać jako próbę szantażu. O ile jest w tym trochę prawdy, tak zastosowane efekty nie mają tu na celu zatuszowania błędów narracyjnych lub aktorskich. ,,Diuna 2’’ nie próbuje oszukać widza wtłoczeniem przekonania, że każdy element materiału kulturowego to personifikacja ideału. Film nie ucieka od popełnionych wad i nie udaje kogoś, kim nie jest.  

Oliwia GÓRSKA