Nie wszystko złoto, co się świeci

Hektolitry potu wylane na treningach, pokoje hotelowe znane lepiej niż własne cztery kąty, trener widziany częściej niż członkowie rodziny. Oto realia wyczynowego sportu. Sportu, który, jak nam się wydaje, przynosi satysfakcję, spełnienie, rozgłos i rosnące sumy na koncie. Ludzie znani ze sportowych aren jawią się  nam jako herosi rodem z greckiego Olimpu, mistyczni, mający w sobie coś z szaleńców. I choć odwagi, samozaparcia i ambicji odmówić im nie można, to okazuje się, że tak naprawdę są tylko ludźmi. Ludźmi z pierwszych stron gazet.

Tabloidy biją się o ich życie prywatne niczym dzikie psy o ostatni kawał mięsa. Kibice rzucają się po autografy na każdym kroku – na ulicy, w sklepie, w restauracji. A co weekend bądź od święta siadają przed telewizorem, podziwiają swoich idoli i myślą sobie: „Takim to dobrze”. A jednak nie mylili się organizatorzy spotkania z Tomaszem Zimochem na poznańskiej AWF, nadając mu dość przewrotny tytuł: „Sport jest okrutny”. Tego samego określenia użył Tomasz Swędrowski, komentując spotkanie między Asseco Resovią Rzeszów a Jastrzębskim Węglem w październiku 2012 r.: „Sport czasem bywa okrutny. Zostawia się serce, zostawia się wszystko na boisku i jeszcze się przegrywa”. I to nie tylko mecz czy medal.

Co schować do szuflady?

W wywiadzie udzielonym naszym kolegom[i] Tomasz Zimoch powiedział, że w sporcie szuka piękna, optymizmu, siły i motywacji. Bez wątpienia i tego wszystkiego w nim nie brakuje, jest jednak druga, ciemniejsza strona tego złotego medalu, której w mediach nie widać. Sportowcy zdobywają najwyższe laury, ale wielokrotnie tracą coś innego – prywatność, rodzinę, a może i życie samo w sobie? Takie zwykłe, codzienne, pozbawione rozgłosu i adrenaliny. Może czas zedrzeć z naszych idoli maskę bohaterów, schować do szuflady mity o ich wielkości i spojrzeć na nich jak na ludzi z krwi i kości, przeżywających chwile zwątpienia, może i większe niż te towarzyszące „zwykłym śmiertelnikom”.

Kolos na glinianych nogach

Trzeba przyznać, że Justyna Kowalczyk, decydując się na opowiedzenie o swojej chorobie, złamała tabu tkwiące chyba nie tylko w polskim sporcie. Zdjęła maskę twardej dziewczyny o góralskim charakterze, ujawniając emocje, których nikt by się nie spodziewał. W końcu nie kto inny jak Kowalczyk głośno powiedziała, co myśli o norweskiej drużynie astmatyczek. Przy okazji igrzysk w Soczi dostało się też prezesowi Tajnerowi, a pewnie i paru dziennikarzy miałoby coś do powiedzenia w kwestii kąśliwych uwag sportsmenki. Prawdę mówiąc, zawsze mnie te wybuchowe reakcje zastanawiały. Jasne, góralski charakter to jedno, ale wdawanie się w dyskusje, które wielokrotnie niewiele wnosiły, a tylko podnosiły ciśnienie samej zainteresowanej, to drugie. W końcu kogoś, kto zna swoją wartość, a złotych medali z imprez najwyższej rangi ma tyle, ile św. Mikołaj prezentów w worku przed Bożym Narodzeniem, nie powinny interesować opinie z zewnątrz. A jednak nie tylko interesowały, ale i pewnie bolały. Teraz już wiemy dlaczego – bo siła manifestowana na biegowej trasie nie przekłada się na życie prywatne. Sport wiele dał, ale i równie dużo zabrał.  Pytanie, czy dobrze znane narciarskie tory pomogą przywrócić życie na normalny… tor.

A co obok nas?

Justyna Kowalczyk dała nam prawdziwą lekcję wyrozumiałości. Jej przykład każe rozejrzeć się wokół, dojrzeć obok nas drugiego człowieka, przeczytać jego historię, a nie obejrzeć tylko okładkę. Bo morał z tej nie-bajki krótki i nie każdemu znany – nie wszystko złoto, co się świeci. Skoro sportowcy, ucieleśnienie siły, wiary w siebie i pasji, nieraz nie potrafią radzić sobie z życiem, nie tyle sportowym, co prywatnym, to co z szarym Kowalskim? Może i tuż obok nas są tacy, którzy pod płaszczykiem żartów, dobrego humoru, otwartości i siły ukrywają emocje – te prawdziwe.

Kasia NOWAK



[i] Wywiad Jarka Więcławskiego i Konrada Witkowskiego z Tomaszem Zimochem na łamach czerwcowego wydania Fenestry

Dodaj komentarz