Wciąż brakuje kropki nad ż

Żużlowy sezon 2018 już prawie za nami, do odjechania zostały mniej znaczące imprezy towarzyskie, a wciąż trudno stwierdzić, jak będziemy go wspominać. Z jednej strony Polak zdobył medal Mistrzostw Świata, a z drugiej znowu zabrakło czegoś do złota. Reprezentant Polski nie był również w stanie zdobyć Mistrzostwa Europy. W rozgrywkach ligowych obyło się natomiast bez niespodzianek. Na wszystkich poziomach rozgrywkowych w naszym kraju triumfowali faworyci.

Jedynym istotnym triumfem na arenie międzynarodowej było Mistrzostwo Świata Juniorów Bartosza Smektały, jednak w tej kategorii z dużą dozą prawdopodobieństwa można było stwierdzić, że na najwyższym stopniu podium stanie ktoś z czwórki Smektała/Drabik/Kubera/Lambert, co daje 75 procent szans na Mazurka Dąbrowskiego po ostatniej rundzie. Coś jednak sprawia, że w kategorii seniorów „Biało-Czerwoni” nie są w stanie wdrapać się na szczyt. Mamy już 13 złotych medali w rywalizacji U-21, a tylko dwa w dorosłej. Oczywistym jest, że nie da się wszystkich sukcesów w kategoriach młodzieżowych przełożyć bezpośrednio na sukcesy w późniejszym okresie, lecz dysproporcja jest wręcz zatrważająca. Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że to w polskim speedwayu są największe pieniądze. Co roku reprezentanci Polski przystępują do walki jako faworyci i co roku czegoś im brakuje. W tym roku zabrakło 10 punktów.

Brytyjski król odzyskał tron

W pewnym sensie zabawny jest fakt, że Mistrzem Świata po raz trzeci w swojej karierze został Brytyjczyk Tai Woffinden. W czasach, gdy angielski żużel jest w kryzysie (choć każdy tamtejszy działacz by temu zaprzeczył) na ironię zakrawa, że zawodnik pokłócony z tamtejszą federacją, nie startujący regularnie w swoim kraju i do niedawna nie reprezentujący barw Wielkiej Brytanii w zawodach drużynowych, w ciągu ostatnich sześciu lat trzykrotnie był koronowany na Mistrza Świata. A jeszcze kilka lat temu wątpliwym było czy ma potencjał choćby na jeden tytuł. Przypomnę, że Polacy mają w całej historii tylko dwa złote krążki.

Dla Woffindena Mistrzostwa Świata zaczęły się najlepiej jak mogły – na otwarcie sezonu zepsuł święto polskim kibicom, którzy po raz kolejny tłumnie zapełnili trybuny PGE Narodowego. Brytyjski zawodnik zwyciężył, pokonując w finale m.in. Macieja Janowskiego. W każdej kolejnej rundzie – z wyłączeniem tych w Manilli i Krško – meldował się w ostatnim biegu dnia, co złożyło się na cztery zwycięstwa w GP, jedno drugie i jedno trzecie miejsce. Drugi Bartosz Zmarzlik zameldował się na podium tylko czterokrotnie (jedno zwycięstwo, jedno drugie i dwa trzecie miejsca). Na plus polskiego zawodnika przemawiają maksymalne sumy punktów zdobytych w pojedynczych turniejach, jednak Woffinden był w tym aspekcie zdecydowanie stabilniejszy i większość rund kończył z podobnym dorobkiem punktowym. Mówiono, że zawodnik z Gorzowa stracił złoto na turnieju w Pradze, gdzie zdobył tylko 4 punkty, przy 16 swojego rywala. Teza ta jest trudna do obronienia, gdyż Polak miał szansę na rewanż. W słoweńskim Krško to Tai odjechał bardzo złe zawody, jednak Zmarzlik nie był w stanie się odegrać wystarczająco mocno. Aby zaś być Mistrzem Świata w takiej dyscyplinie jak żużel, trzeba gorszy dzień rywala bezwzględnie wykorzystać.

Trudno jednoznacznie ocenić sezon w Grand Prix drugiego najlepszego Polaka. Z jednej strony Maciej Janowski, bo o nim mowa, zajął czwarte miejsce na świecie, co jakby nie patrzeć jest sukcesem. Z drugiej jednak, przegrał brązowy medal w ostatniej rundzie w Toruniu, do której przystępował mając tyle samo punktów co Fredrik Lindgren. W toruńskiej Grand Prix zdobył tylko 6 punktów przy 11 Szweda, co kosztowało go brązowy krążek. Miejmy nadzieję, że w przyszłym sezonie „Magic” wreszcie się przełamie i zdobędzie medal na najważniejszej arenie. W grze o brąz mógłby być również Patryk Dudek, gdyby nie kontuzja, która przedwcześnie zakończyła jego sezon. Ostatecznie zdobył 84 punkty w 8 rundach i gdyby w dwóch ostatnich turniejach zdobył po 10 oczek, to miałby ich tyle samo co czwarty Janowski. Niewykluczone, że zdobyłby ich więcej, gdyż przed rokiem na torach w Teterowie i Toruniu uzbierał aż 29 punktów. Czwarty z naszych reprezentantów, Przemysław Pawlicki, przekonał się, że Grand Prix to dla niego za wysokie progi. Gdyby nie obecność w stawce Craiga Cooka (od którego nikt za wiele nie oczekiwał), byłby najgorszym stałym uczestnikiem cyklu.

Triumfy faworytów

Powiedzieć, że na polskich torach brakowało w tym roku emocji to spore przekłamanie. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że na każdym z poziomów rozgrywkowych triumfowały drużyny, na które przed sezonem wskazywała większość kibiców. Ani kontuzje, które są nieodłącznym elementem tej dyscypliny, ani krytykowana przez wielu faza play-off nie wypaczyły w tym sezonie wyników. We wszystkich przypadkach finałowy dwumecz wygrywała drużyna, która zdobyła najwięcej punktów w sezonie zasadniczym.

Bardziej imponujące od faktu obronienia tytułu przez Fogo Unię Leszno jest to, jak ta drużyna została zbudowana. Skład jest świetnie zbalansowany i nie ma słabych punktów. Nawet jeżeli któryś z seniorów nie może znaleźć ustawień, to zawsze w obwodzie jest jeden z juniorów. W przyszłości lesznianie będą musieli się zmierzyć z problemem bogactwa, bo zarówno Piotr Pawlicki, jak i Kołodziej czy Hampel raczej nie obniżą znacznie lotów, a w sezonie 2020 z wieku juniora wyrośnie tegoroczny mistrz świata w tej kategorii, Bartosz Smektała. A on zapewne rolą rezerwowego się nie zadowoli. Co jeszcze straszniejsze dla rywali lesznian, kolejni zdolni młodzieżowcy już czekają w kolejce do ekstraligowego składu. O sile Unii może świadczyć sytuacja z tego sezonu, kiedy w końcówce fazy zasadniczej przydarzyły im się słabsze mecze. Wielu ekspertów twierdziło, że to kryzys, który może uniemożliwić im obronę tytułu. Tymczasem lesznianie szybko zebrali się w sobie i w decydujących spotkaniach nie pozostawili wątpliwości rywalom. Nawet jeśli jeden z „Byków” miał gorszy dzień, to reszta nadrabiała punkty. Leszno zdobyło tytuł w pełni zasłużenie. Srebro gorzowian i brąz wrocławian również nie jest wielką sensacją. Być może gdyby nie kontuzje kluczowych zawodników w końcówce, to w walce o medale namieszałby częstochowski Włókniarz, jednak teraz są to tylko przypuszczenia.

Zdecydowanie więcej emocji przyniosło starcie finałowe na poziomie NICE 1. Ligi Żużlowej, w której spadkowicz z elity, ROW Rybnik, walczył o powrót z beniaminkiem Speed Car Motorem Lublin. Kibice „Rekinów” długo jeszcze będą rozpamiętywać wydarzenia z końcówki września. Pierwszą sprawą, wartą zastanowienia, jest to, jak można roztrwonić czternastopunktową zaliczkę z pierwszego meczu. Drugą natomiast, dlaczego sędzia rewanżowego meczu podjął kilka dziwnych decyzji, które ostatecznie uniemożliwiły drużynie ze Śląska powrót w ekstraligowe progi. Jako że finał pokazywały dwie różne stacje, to i prezes gości, Krzysztof Mrozek, udzielił dwóch różnych wywiadów. W jednym wytykał błędy arbitrowi, w drugim obwiniał swoich zawodników, sugerując wręcz sabotaż z ich strony. Lublinianie natomiast w ekspresowym tempie z najniższej ligi przebili się do PGE Ekstraligi. Można stwierdzić, że schody zaczynają się dopiero teraz. O utrzymanie będzie bardzo trudno, zwłaszcza że okres transferowy jest w tym roku wyjątkowo spokojny. Działacze Motoru są tak zdesperowani, by ściągnąć na wschód jedną z gwiazd światowego speedwaya, że proponują astronomiczne kwoty. Mówiło się, że w kręgu zainteresowań pozostaje między innymi Martin Vaculik.

Na najniższym poziomie rozgrywkowym karty rozdawała odradzająca się Stal Rzeszów. Wielką sensacją było ściągnięcie do drugiej ligi czterokrotnego Mistrza Świata, Grega Hancocka, który po wielu sezonach na światowych torach wciąż utrzymuje wysoką formę. Awans do wyższej ligi był formalnością i tę formalność udało się wykonać pomimo tragedii, która w sierpniu wstrząsnęła nie tylko Rzeszowem, ale całą żużlową Polską. Tomasz Jędrzejak, były zawodnik Sparty Wrocław, Indywidualny Mistrz Polski z 2012 roku, popełnił samobójstwo. Wielu młodszych zawodników, jak chociażby Tai Woffinden, podkreślało jak wiele zrobił dla nich Jędrzejak. To wydarzenie na nowo podsyciło dyskusję na temat presji, której poddani są sportowcy i faktu, że często nikt nie pokazuje im jak sobie z nią radzić. Co będzie dalej z Rzeszowem – trudno powiedzieć. Prezes Stali, Ireneusz Nawrocki, przyznał w jednym z wywiadów, że klub zalegał z płatnościami zawodnikom i obecnie przelewa zaległe pieniądze w transzach. Zaległości w polskim żużlu to rzecz powszechna, jednak jeżeli chce się podbijać świat, dobrze jest mieć sponsora, który pozwala utrzymywać choćby względną płynność finansową.

Za dużo żużla w żużlu?

W sezonie 2018 odbyły się na polskiej ziemi dwie imprezy, które miały być wielkimi sukcesami organizacyjnymi. Ostatecznie żadna z nich nie wypaliła tak, jak życzyli sobie tego organizatorzy. Pierwszą z nich był finał Speedway of Nations. Turniej par, który zastąpił za bardzo zdominowany przez „Biało-Czerwonych” Drużynowy Puchar Świata, okazał się porażką, przynajmniej jeśli chodzi o frekwencję. Dwudniowy finał od początku nie budził entuzjazmu kibiców, ale wydawało się, że ostatecznie fani przyjadą do Wrocławia. Okazało się jednak inaczej, a stadion świecił pustkami, których na turnieju tej rangi w Polsce nie było od dawna. BSI i FIM osiągnęły jednak swój cel – Polacy nie zdobyli złota. Po biegu finałowym odegrano hymn Federacji Rosyjskiej.

Drugą z tych imprez był finał Mistrzostw Europy na Stadionie Śląskim. Zapowiadano wielki powrót speedwaya do Kotła Czarownic, atrakcyjne zawody, rewolucyjną transmisję. A co dostaliśmy? Turniej, w którym najciekawszym wydarzeniem na torze był karambol w pierwszym wyścigu i transmisję w co najwyżej normalnym standardzie. Kibice oczekiwali zdecydowanie czegoś innego. Warto w tym miejscu wspomnieć jeszcze o Speedway Diamond Cup, komercyjnej imprezie wymyślonej przez prezesa Stali Rzeszów, Ireneusza Nawrockiego, a inspirowanej lekkoatletyczną Diamentową Ligą. Miały być wielkie nazwiska, skończyło się na dopisywaniu zawodników na kolanie. Miało być pięć rund, ostatecznie odjechano trzy. Na finale w Rzeszowie pojawiła się zaledwie garstka kibiców. Wątpliwe jest czy odbędzie się kolejna edycja tego cyklu (po prezesie Nawrockim można się tego spodziewać). Jedno jest pewne – kibice jeszcze przez wiele lat będą wspominać ten pomysł z uśmiechem na ustach.

Teraz przed światem żużla pół roku przerwy. To jednak nie znaczy, że będzie nudno. Najpierw atmosferę podgrzeją transferowe plotki, a później rozpocznie się typowanie mistrzów w nowym sezonie. Zabawę popsuł trochę organizator Grand Prix, firma BSI, który od razu po ostatniej rundzie w Toruniu podał kalendarz na przyszły rok oraz dzikie karty. Kalendarz ten mówi jedną, bardzo smutną rzecz. Poza Polską speedway, przynajmniej na razie, nie ma przyszłości. Chciano wyjść z małych miasteczek typu Vojens na wielkie stadiony w stolicach (jak Parken), skończyło się powrotem z podkulonym ogonem. Z jednej strony to dobrze, bo tory jednodniowe zazwyczaj nie zapewniają takich emocji jak stałe obiekty. Z drugiej, organizacja turniejów rangi Mistrzostw Świata w małych ośrodkach średnio wpływa na popularyzację dyscypliny. Zwłaszcza takiej jak żużel, którą, by się zakochać, trzeba poczuć z trybun. Na polskich stadionach kibiców na pewno nie zabraknie. Oby wkrótce nie zabrakło zagranicznych zawodników…

Rafał WANDZIOCH

Dodaj komentarz