Stalowe nerwy

Arged BM Slam Stal Ostrów Wielkopolski okazał się najlepszą drużyną Pucharu Polski koszykarzy rozgrywanym w dniach 14-17 lutego. Turniej, oprócz sensacyjnego zwycięzcy, obfitował w wiele emocjonujących zdarzeń, które przyciągnęły na warszawską halę Ursynów zaskakująco, jak na polskie realia, dużą liczbę kibiców.

Puchar Polski – o trofeum tych rozgrywek rywalizowało osiem najlepszych, na ten moment, zespołów Energa Basket Ligi, w tym gospodarz – Legia Warszawa. Wśród faworytów dziennikarze i eksperci słusznie wymieniali trzy rozstawione w turnieju drużyny – Stelmet BC Zieloną Górę, Polski Cukier Toruń i Anwil Włocławek. Patrząc na tabelę, trudno było z tymi typami się nie zgodzić. W obecnym sezonie, tak jak w żadnym innym w historii, wytworzyła się „liga dwóch prędkości”. Wymienione ekipy od samego początku zmagań, oprócz kilku wyjątków, nie notują „wpadek” z niżej rozstawionymi, a  między sobą toczą boje godne europejskiego poziomu.

Jak do tego doszło, nie wiem

Jakież zdziwienie mogli odczuć obserwatorzy, kiedy wszyscy faworyci…odpadli już na etapie ćwierćfinału. Szlaki przetarła ekipa z Zielonej Góry. Oczywiście, była ona zmęczona długą podróżą z Kazachstanu, gdzie rozgrywała mecz ligi VTB, w której w obecnym sezonie gra. Nie usprawiedliwia to natomiast jej fatalnej postawy w ofensywie i przegranej 64:71 z finalnym zwycięzcą Pucharu Polski – Stalą Ostrów. Kibice Stelmetu nie powinni martwić się jednak o postawę swoich ulubieńców. Do drużyny z pewnością dołączą nowi gracze, którzy wzmocnią rotację zawodników i dodadzą potrzebnej energii z ławki. Pochwalić oczywiście należy Stal. Pomimo braku rozgrywającego Nemanji Jaramaza, dzięki swojej fizycznej grze, dosyć gładko poradziła sobie z czterokrotnym Mistrzem Polski. Tym samym uporała się z pierwszą przeszkodą w  drodze do złota…

Największą niespodzianką ćwierćfinałów okazała się MKS Dąbrowa Górnicza. Drużyna prowadzona przez Jacka Winnickiego pokonała faworyzowany zespół z Torunia 97:91. Mecz miał bardzo emocjonujący przebieg. „Twarde Pierniki”, bazując na doświadczeniu swoich graczy, prowadziły w nim praktycznie od początku do końca. Trapiony wieloma problemami organizacyjnymi MKS (odeszło przez to z Dąbrowy dwóch zawodników) nie zamierzał się tak łatwo poddać. Doprowadził do dogrywki, a w niej, dzięki rzutom za trzy punkty De Leona i  Melvina, mógł cieszyć się z wielkiego zwycięstwa i, po raz pierwszy w historii, awansu do półfinału rozgrywek. W Toruniu zawiedli przede wszystkim gracze zagraniczni. Kreowany na gwiazdę ligi Rob Lowery, a także Michael Umeh, wypadli bardzo rozczarowująco, nie mogąc przeciwstawić się szaleństwu dąbrowian. Można powiedzieć, że w tym przypadku historia zatoczyła koło. Rok temu to „Pierniki” zmagające się z szeregiem kontuzji eliminowały swoich przeciwników. Teraz oni sami ponieśli sromotną klęskę.

Starciem wagi ciężkiej był mecz Anwilu Włocławek z Asseco Arką Gdynia. Oba zespoły sąsiadują w tabeli, co pozwalało przypuszczać, że będzie to bardzo ciekawe i wyrównane spotkanie. Pikanterii tej rywalizacji dodawał fakt, iż popularne „Rottweilery” mają z drużyną znad morza w obecnym sezonie niekorzystny bilans. Niestety, można powiedzieć, że do Warszawy dojechał tylko jeden zespół. Pomimo problemów zdrowotnych gdynian (nie mogli zagrać Josh Bostic, Krzysztof Szubarga i Filip Dylewicz) dominowali oni od początku spotkania nad aktualnym Mistrzem Polski. Usprawiedliwieniem drużyny z Kujaw może być mała rewolucja kadrowa, którą poczynili ostatnimi czasy włodarze klubu. Do pełni formy nie powrócił jeszcze zakontraktowany niedawno MVP poprzedniego sezonu – Ivan Almeida, a  podkoszowy, Aleksander Czyż, ze względu na kontuzję stopy, oglądał poczynania kolegów z ławki rezerwowych. Pomimo słabej gry przez trzy kwarty, Anwil doprowadził do gonitwy w końcówce, którą ostatecznie przegrał 80:84. Jeśli włocławianie myślą o obronie mistrzostwa, muszą zdecydowanie poprawić swoją grę. Czasu na zgranie pozostało im już niewiele…

Gospodarz Pucharu Polski – warszawska Legia – był w tym roku wyjątkowo gościnny. Zaprezentował się na tyle słabo w każdym elemencie koszykarskiego rzemiosła, że przegrał 67:74 z kolejną rewelacją rozgrywek, Polpharmą Starogard Gdański. Drużynie ze stolicy nie pomógł świetny Omar Prewitt, który w niektórych momentach był wręcz osamotniony w  swoich poczynaniach. W drużynie Artura Gronka na pochwałę zasługują natomiast wszyscy zawodnicy. Tak jak od początku sezonu, tak i w Warszawie patrzyło się na ich grę z ogromną przyjemnością. Nastawieni na atak Amerykanie, Justin Bibbins i Tre Bussey, a także Polacy, Kacper Młynarski i Daniel Gołębiewski, również w tym meczu pokazali swoje niebanalne umiejętności i ulubione, wykonywane w ekspresowym tempie, rzuty za trzy punkty. To najlepszy przykład na to, że w takim szaleństwie jest metoda.

Ale wkoło jest wesoło

Mecze półfinałowe sportowo stały na wyższym poziomie, aniżeli te rozgrywane dzień wcześniej. Na pierwszy ogień poszły zespoły ze Starogardu Gdańskiego i Ostrowa Wielkopolskiego. I tak jak w swoim pierwszym spotkaniu, tak teraz, gracze Stali dominowali nad przeciwnikami przede wszystkim fizycznością. Świetnie zatrzymywali to, z czego słyną „Farmaceuci” – szybkie kontry i rzuty za trzy punkty. Sami większość akcji przeprowadzali spod kosza, w czym brylowali Mateusz Kostrzewski i rozgrywający Mike Scott. Wygrana wysoko trzecia kwarta pozwoliła Stali spokojnie kontrolować przebieg pojedynku i zwyciężyć 76:66. Jeszcze raz warto pochwalić drużynę Polpharmy – z pewnością będzie to bardzo wymagający rywal w zbliżającej się wielkimi krokami fazie play–off Energa Basket Ligi. Zespół z Ostrowa wygrał zasłużenie i czekał na swojego przeciwnika w finale. Mógł nim zostać MKS albo Arka – o tym zdecydował drugi półfinał. Po drużynie z Gdyni widać było zawężoną rotację zawodników – grali wolniej i mniej skutecznie niż w ćwierćfinale. Popisy Jamesa Florenca, który brylował szczególnie w  czwartej kwarcie, zaważyły jednak na ich wygranej. Dąbrowa w swoim stylu – zaangażowaniem i walką na tablicach – próbowała wydrzeć zwycięstwo faworytom. Miała nawet ostatni rzut za trzy, dawający dogrywkę, lecz tym razem musiała uznać wyższość przeciwnika. Koszykarze z Dąbrowy mogli jednak wracać do domu z podniesioną głową – podczas, gdy nikt na nich absolutnie nie stawiał, oni udowodnili, że nawet grając w siedmiu, dzięki ogromnemu sercu do walki, da się pokonać mocniejszych rywali.

Pomiędzy meczami półfinałowymi, wzorem ligi NBA, zorganizowano dwa konkursy – wsadów i trójek. Na pierwszy najchętniej spuściłabym zasłonę milczenia. Jego poziom był momentami wręcz żenujący, a kolejne nieudane próby tylko to potwierdzały. Niezrozumiale jawił się dla mnie skład jury, oceniający próby koszykarzy. O ile dziennikarze i  byli zawodnicy wystawiali bardzo sprawiedliwe noty, o tyle nie mogę pojąć, jak wśród takiego grona mógł znaleźć się przedstawiciel sponsora ligi, który na koszykówce znał się tak, jak ja na fizyce kwantowej. Dla przykładu, owa tajemnicza pani za nieudany wsad dała więcej punktów (można było oceniać w skali 1–10) niż za poprawny, przez co jeden z koszykarzy mógł poczuć się tą decyzją skrzywdzony. Oglądając później efektowne i efektywne próby za oceanem, utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że póki nie mamy w lidze graczy na odpowiednim poziomie, nie powinno się tego konkursu w Polsce organizować. Wystarczy wspomnieć, że wygrał  Mo Soluade z Legii Warszawa, koszykarz…który wcale nie chciał brać w nim udziału. Inaczej wyglądała rywalizacja w rzucaniu trójek. Oczywiście, zdarzyły się niedociągnięcia w organizacji i jeden karygodny błąd (zaliczenie po czasie ostatniej trójki Michałowi Chylińskiemu ze Stali Ostrów, która finalnie dała mu zwycięstwo), ale był to konkurs, który oglądało się o wiele lepiej, a sami koszykarze, biorący w niej udział, zaprezentowali większe umiejętności.

Dla wielu osób organizacja turnieju w Warszawie to błąd. Oczywiście, zgadzam się z  argumentami, że nie ma tam dobrej i pełnej kibiców hali. Mimo wszystko, Puchar Polski to najlepsza okazja na popularyzację koszykówki w stolicy, bądź co bądź, skupionej na piłce nożnej. Widać było to dobrze w tym roku. Hala Ursynów może nie pękała w szwach, ale na każdym meczu w większości się zapełniała. Pomyślałabym może nad przeprowadzką na Torwar, gdzie można by lepiej przekazać transmisje telewizyjną. To zresztą kolejny plus stolicy – dzięki bliskości mediów, rywalizacja była świetnie zrealizowana. Dzięki mikrofonom podpiętym do koszul trenerów można było chociażby posłuchać rozmów zespołów w  czasie przerw czy ich dyskusji z sędziami. Jest to niewątpliwie duży smaczek dla kibiców i  dziennikarzy, który, mam nadzieję, będzie w  przyszłości kontynuowany.

The final countdown

Daniem głównym Pucharu Polski, kończącym czterodniowe zmagania, był oczywiście mecz finałowy pomiędzy Argedem BM Slam Stal Ostrów Wielkopolski a Asseco Arką Gdynia. Spotkanie to okazało się kwintesencją całego turnieju – charakteryzowało się wyrównanym poziomem obu ekip i licznymi zmianami prowadzenia. Zespół z Ostrowa wspierała grupa ponad 100 kibiców, która specjalnie na ten mecz przyjechała w niedzielne popołudnie do Warszawy. Na hali panowała wspaniała atmosfera, a koszykarze obu ekip dostosowali się poziomem gry do gorącego dopingu. Na tym etapie turnieju dało się jednak we znaki duże zmęczenie w szeregach Arki. Osamotniony na rozegraniu James Florence był cieniem samego siebie i wręcz słaniał się na nogach. Pomimo to gdynianie, dzięki szalonym rzutom za trzy punkty, do samego końca mogli przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. „Stalówka” dzięki duetowi Mike Scott-Mateusz Kostrzewski (który po meczu odebrał statuetkę dla najlepszego zawodnika finału)  na to jednak nie pozwoliła. Zespół z Ostrowa mógł cieszyć się z pierwszego w historii klubu Pucharu Polski. Tym ciekawsze, że Stal po raz pierwszy w ogóle do tego turnieju się zakwalifikowała – we wcześniejszych latach nie potrafiła znaleźć się w czołowej ósemce ligowej tabeli na tym etapie rozgrywek. Jak wielką radość ten sukces sprawił całej społeczności związanej ze „Stalówką” można było zauważyć po meczu – szalejący prezesi, kibice, trener, którego stanowisko przed turniejem wisiało na włosku, a także koszykarze jeszcze długo celebrowali tę historyczną chwilę. 100 tysięcy złotych nagrody, jak również okazały puchar i złote medale trafiły w ręce ubiegłorocznego vice–mistrza Polski. Mówi się, że trudniej tytuł się broni niż zdobywa. Jestem bardzo ciekawa, czy za rok Stal Ostrów potwierdzi tę tezę, czy może, tak jak w tym roku, na pohybel opinii innych, sięgnie po najwyższe laury.

Turniej finałowy Pucharu Polski pokazał, jak bardzo na przestrzeni kilku miesięcy wyrównał się poziom zespołów koszykarskich w naszym kraju. Każdy, kierując się determinacją i  zaangażowaniem, może wygrać z każdym, nawet mającym większe budżety i teoretycznie lepszych zawodników. Tym bardziej ciekawie zapowiada się tegoroczna rywalizacja o medale Mistrzostw Polski. Czy znowu szala zwycięstwa przechyli się na stronę tych „słabszych”, czy to jednak faworyci w końcu zaprezentują drzemiący w nich potencjał? Na te pytania odpowiedzi poznamy już niedługo. Pierwsze mecze fazy play–off rozpoczną się pod koniec kwietnia.

Marta KOTECKA