126 dni i ani jednego więcej

Wraz z ostatnim dniem marca Adam Nawałka przestał pełnić funkcję trenera Lecha Poznań. Złote czasy dla kibiców Kolejorza skończyły się, zanim się w ogóle zaczęły. Czy dało się tego uniknąć? Wszystko wskazuje na to, że nie.

126 dni – dokładnie tyle trwał rejs Lecha z Adamem Nawałką na pokładzie. Oczekiwano, że mając byłego selekcjonera kadry narodowej za sterami, Duma Wielkopolski pewnie popłynie po chwałę i sławę, niczym Krzysztof Kolumb na „Santa Marii”. Koniec okazał się adekwatny do tego, jak skończył Titanic. Trener zderzył się z górą lodową i ostatecznie poszedł na dno. Nie on pierwszy i nie ostatni, można by rzec, jednak tym razem rozczarowanie jest większe niż zazwyczaj, ponieważ pokładano w nim olbrzymie nadzieje. Pytanie tylko, jak można prowadzić okręt, skoro kapitan wie swoje, a marynarze swoje?

Aby w pełni zrozumieć, dlaczego „efekt Nawałki” okazał się fiaskiem, trzeba najpierw głębiej przyjrzeć się postaci samego trenera. Słynie on bowiem z rygorystycznych zasad, pracoholizmu, pedantyzmu czy wręcz fanaberii. Przez sześć lat, kiedy prowadził reprezentację Polski, wszystko uchodziło mu płazem, a on sam żył niczym w bańce. Dostawał wszystko, czego zażądał, piłkarze posłusznie wykonywali jego polecenia, a po sukcesie na Euro 2016 nikt nie odważyłby się podważyć jego decyzji. Broniły go wyniki. Po mundialu w 2018 roku, formuła nagle się wyczerpała. O tym, dlaczego mistrzostwa świata skończyły się, jak się skończyły, napisano już wszystko, a nawet jeszcze więcej. Nie ma sensu na nowo tego roztrząsać. Co jednak godne uwagi, to wniosek, że metody pracy selekcjonera są skuteczne do pewnego momentu. Momentu, w którym zawodzą powodując wielki huk.

Nie od dziś wiadomo, że Adam Nawałka to człowiek o specyficznym charakterze. O jego pracoholizmie z czasów prowadzenia biało-czerwonych krążą już legendy, takie jak obsesyjne analizy przeciwników, czy tajne spotkania sztabu po nocach. Zjawisko te można by opisać na setkach stron, dlatego nie mnie się nad tym rozwarstwiać. Czy zatem człowiek o takim usposobieniu – obsesyjnie dążący do perfekcji, domagający się wręcz niepodważalnej władzy – miał prawo osiągnąć sukces w tak osobliwej lidze, jaką jest Lotto Ekstraklasa?

Złego nienajgorsze początki

Już pierwsze symptomy pokazywały, że związek Lecha Poznań z Adamem Nawałką może nie należeć do najłatwiejszych. Porażkę w pierwszym spotkaniu z Cracovią można usprawiedliwić procesem „dogadywania się” piłkarzy z nowym trenerem. Następne trzy mecze mogły napawać optymizmem: dziewięć bramek zdobytych, zero straconych. Dzięki kompletowi punktów zdobytemu w tych pojedynkach Lech wspiął się na trzecie miejsce w tabeli. W grze Kolejorza można było jednak dostrzec wiele mankamentów. Złośliwi powiedzieliby, że to nie tyle on wygrywał, co Śląsk, Zagłębie i Wisła pokonały się same (zwłaszcza przypominając sobie opłakaną sytuację tych ostatnich w tamtym okresie). Nadeszła przerwa między rundami. Poznaniacy mieli dużo czasu, aby się dotrzeć, poukładać i ruszyć pewnie w kierunku mistrzostwa Polski. Po wznowieniu rozgrywek zanotował dwie porażki, a „lokomotywa” zdawała się nie ruszyć w ogóle ze stacji. Część kibiców wybaczyła mu wszystkie grzechy po pokonaniu Legii Warszawa 2:0. Styl znowu pozostawiał wiele do życzenia, ale to nie miało znaczenia – liczyło się zwycięstwo z odwiecznym rywalem. Trochę jak za czasów reprezentacji, Nawałkę broniły wyniki. Następny mecz to również zwycięstwo z Arką Gdynia i znów ta sama historia: trzy punkty są, ból oczu również. Czarne chmury wciąż jednak gromadziły się nad „AN”, a po dwóch porażkach na wyjeździe z Miedzią Legnica 2:3 i u siebie z Górnikiem Zabrze 0:3, magia ostatecznie znikła, a byłego selekcjonera przestały już bronić rezultaty. Nieprzychylna zdawała się również szatnia.

To, co od jakiegoś czasu dzieje się w szatni Lecha Poznań, trudno opisać jednym słowem (chyba że niecenzuralnym). Pod koniec poprzedniego sezonu miał on, cytując wiceprezesa klubu Piotra Rutkowskiego, „autostradę do mistrzostwa Polski”. „Lokomotywa” wykoleiła się jednak na prostych torach, przegrywając cztery ostatnie mecze u siebie… z rzędu. Następnie odważny projekt z Ivanem Djurdeviciem jako trenerem zawiódł na całej linii. Ściągnięto więc Adama Nawałkę, na zasadzie: masz, zrób coś z tym. Połączono trenera z trudną osobowością z piłkarzami o trudnej osobowości. Efekty mogły być dwa: spektakularny sukces albo równie spektakularna porażka. Padło na to drugie. Dlaczego?

Toksyczny związek

Jak już wspominałem, Nawałka to trener o trudnej osobowości. W kadrze miał jak w bajce i zwyczajnie nie był gotowy na to, co go czeka w rodzimej lidze. Ktoś słusznie powie, że przed reprezentacją z powodzeniem prowadził Górnika Zabrze. Zgadza się, tylko tam miał zupełnie inne warunki. Nie ciążyła na nim żadna presja, dostał też całkowicie wolną rękę. W Poznaniu co prawda ją podobno miał, ale otoczka była już zupełnie inna. Po drugie, piłkarze Kolejorza zwyczajnie „nie kupili” byłego selekcjonera. Nie mogli znaleźć z nim nici porozumienia, a już od początku słychać było narzekania na sposoby pracy, treningi, rygory itp. Może nasuwać się teoria, że piłkarze grali na złość trenerowi, chociaż jest to dość skrajne przypuszczenie. Po prostu ten związek nie wypalił, a boli to, tym bardziej że pokładano w niego mnóstwo czasu i pieniędzy. Teraz jednak trzeba pozbierać się, otrzepać z kurzu i zacząć od nowa, co rzadko bywa łatwe i przyjemne.

Co dalej czeka zatem tę parę, a raczej to co z niego zostało, po tak burzliwym rozstaniu? Adam Nawałka raczej znajdzie nowego pracodawcę. Jeszcze przed podjęciem pracy w Poznaniu dużo mówiło się o podjęciu pracy w Chinach byłego selekcjonera. A co z Lechem? Do końca sezonu zespół poprowadzi trener rezerw Dariusz Żuraw. Następnie czeka go nie lada rewolucja. Co prawda, o nie w kontekście Kolejorza mówi się średnio raz na pół roku, tym razem jednak coś musi być na rzeczy. Przez parunastoma dniami do mediów wyciekła informacja, że włodarze poznaniaków nie przedłużą kontraktów z niektórymi piłkarzami, w ty ze „starym wyjadaczem” szatni, Łukaszem Trałką. Trzęsienie ziemi jest nieuniknione, a cała sytuacja potwierdza tylko, że ekstraklasa jedyną w swoim rodzaju taką ligą na świecie.

Paweł GŁUSZYŃSKI