Od zera do bohatera, czyli jak zostać kapitanem – rozmowa z Piotrem Protasiewiczem

Piotr Protasiewicz jest jednym z najpopularniejszych żużlowców w Polsce. Kapitan zielonogórskiego Falubazu swoją przygodę z „czarnym sportem” rozpoczął w 1991 roku. W rozmowie z Emilią Ratajczak opowiada o pierwszych latach kariery oraz drodze, którą przeszedł.

Jak to się stało, że został pan żużlowcem?

– Był to dość długi proces. Sporty motorowe zawsze były wiodącą dyscypliną w mojej rodzinie. Pochodzę z Zielonej Góry, więc tym trudniej było mi przejść obojętnie obok żużla. Kiedyś było to miasto, które tylko nim stało. Dziś mamy też koszykówkę, ale „czarny sport” wciąż pozostaje numerem jeden. Tata zabierał mnie na mecze, później zacząłem chodzić na nie sam. Parę razy ojciec zabrał mnie do klubowego warsztatu. Oczywiście, to nie było najważniejsze, bo akurat był on osobą, która jakoś nie za bardzo chciała, żebym jeździł. Pochodził z innych czasów żużlowych i obawiał się, że to nie do końca dobrze może się skończyć. Zawsze mówił, że najpierw nauka, później sport. Stwarzał mi jednak wiele możliwości, czy to przez narciarstwo, czy gry zespołowe. Sport zawsze był dla mnie kierunkiem i sensem życia. Były takie czasy, gdzie praktycznie każdy chłopak w moim wieku chciał być w szkole samochodowej i to wszystko wyszło na zasadzie „kija i marchewki”. Tata powiedział, że jak zdam egzaminy do technikum, to pozwoli mi się przejechać motocyklem żużlowym. Raz tylko i wyłącznie, i starczy, no, ale jak już się przejechałem, to później nie mogłem mu odpuścić. Męczyłem, wierciłem dziurę w brzuchu i w końcu się poddał. No i tak jeżdżę.

Dlaczego nie poszedł pan jednak w kierunku narciarstwa bądź innego sportu?

– Narciarstwo było przygodą, sposobem na „młodego łebka”. Pochodzę z tych, jakby nie patrzeć, nizinnych miejscowości. Nie są to góry, to raz. Dwa, jakoś te narty do dzisiaj są dla mnie jedynie częścią poważniejszego przygotowania. W tamtym momencie to było coś, co było sposobem na życie. Dziś sam mam dzieciaki, dzięki czemu wiem, jak to jest. Dobrze, że mają zajęcie. Trudno jest przewidzieć, czy dwunastolatek, czy dziesięciolatek będzie całe życie robił to, co robi teraz. Za parę lat może mu się to zmienić. Będzie dorosły, dziewczyna pozna chłopaka, chłopak pozna dziewczynę… Nie wiadomo, jak to wszystko się potoczy, ale przynajmniej na chwilę obecną jest to pewien sposób na życie. Nie sama nauka, dłubanie w nosie i palenie papierosów, tylko sport. A sport to, moim zdaniem, jedna z lepszych form szlifowania charakteru.

Jak rozwijała się pańska kariera? Jaki był ten pierwszy skład i czy trudno było się do niego przebić?

– Nie było kolorowo. Do licencji poszło bardzo szybko, bo po kilku miesiącach już byłem przygotowany do jej zdania, ale schody zaczęły się później. Zaliczyłem pierwsze upadki, dużo upadków. Nastąpiło ostudzenie i zawahanie, czy aby na pewno w ogóle mogę być tym żużlowcem. Zawsze miałem wielkie ambicje i nigdy nie potrafiłem niczego robić na pół gwizdka. Dawałem z siebie sto procent. Miało to swoje plusy i minusy. Stwarzało to zagrożenie, że jak coś nie wyjdzie, to będzie się czuć rozczarowanie. Pierwszy sezon zaczął się kiepsko, jednak potem pod koniec wygrałem parę turniejów młodzieżowych. Zmotywowało mnie to. Później szło pomalutku, małymi kroczkami, miałem też dużo szczęścia. Mijały mnie kontuzje, rozwijałem się. Trafiłem do składu po turbulencjach Błażejczaka i Molki. Wiadomo, że nam się dziura w zespole zrobiła. Później była walka, rywalizacja młodzieżowa, ale to też jakoś udawało się przezwyciężyć. Zostałem rezerwowym, później podstawowym młodzieżowcem i tak przebiłem się do składu. W 1993 roku byłem już podstawowym zawodnikiem. Tak jak mówię, dopisało mi trochę szczęścia. Cały czas miałem wsparcie ze strony ojca. Był przy mnie i mi pomagał. Patrząc z perspektywy czasu, dużo też dawałem z siebie. Naprawdę bardzo poważnie podchodziłem do tematu. Poza sportem i nauką nic więcej się dla mnie nie liczyło.


Andrzej Huszcza, Piotr Protasiewicz, Artur Pawlak (źródło: wikipedia.org)

Po tylu latach kariery, żużel nadal jest dla pana pasją czy to już bardziej rutyna, praca?

– Trzeba rozważyć to pytanie kilkutorowo. W pierwszych latach jazdy był to tylko sport. Czysty, fajny, zabawny. Później to wszystko się skomercjalizowało. Wiedziałem, że muszę mieć mechanika, super sprzęt, bus i tak dalej. Czyli, niestety, w tamtym czasie musiałem zacząć liczyć. Wtedy żużel stał się dla mnie nie tylko sportem, ale i pracą. Trzeba było podchodzić do tego w inny sposób. Ale dalej sprawiało mi to dużą frajdę. Czułem, że muszę do paru tematów podchodzić bardziej „biznesowo” i tak pozostało do dzisiaj. Żużel do dziś sprawia mi bardzo dużą frajdę, bo gdyby tak nie było, nie jeździłbym. Mając 43 lata nie muszę liczyć każdej złotówki. Czy mogę kupić chleb, czy nie. Mógłbym sobie pozwolić na jazdę w pierwszej lidze, bawić się tą dyscypliną, ale tak nie potrafię. Dalej mam cele i uważam, że mogę jeszcze wiele osiągnąć, wiele rzeczy wygrać. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jestem na końcu tej drogi, a nie na początku, ale to nie powoduje, że się usztywniam. Jest dobrze. To nadal przede wszystkim forma sportu i rywalizacji, ale i wielkiej przyjemności. Porażki bolą. Mam taki charakter, że długo je rozpamiętuję, ale każdy udany wyścig czy zawody dają mi kopa i motywację do ciężkiej pracy.

Pierwszym pańskim klubem był właśnie Falubaz (ówczesny Morawski Zielona Góra). Dlaczego zdecydował się pan odejść?

– To temat, o którym nie każdy wie. W 1994 roku miałem dwie poważne kontuzje. Oczywiście, to był inny system, inne lata, sport był jeszcze bardziej taki półzawodowy. Również w klubie bywało różnie. To był trudny okres po panu Morawskim. Wszystko gdzieś tam zaczynało szwankować i pamiętam jak dziś – w pierwszym sparingu tamtego roku doznałem poważnej kontuzji. Ledwo się wykurowałem, dopadła mnie druga jeszcze poważniejsza. Moja kariera zatrzymała się na zakręcie. Nie wiadomo było, czy będę mógł dalej jeździć, o startach nie wspominając. Podczas rehabilitacji praktycznie nikt z klubu się mną nie interesował. Postawiono na mnie krzyżyk. Oczywiście, to byli inni ludzie, inne czasy. Tych osób personalnie już tutaj nie ma. Nawet nie wiem, czy funkcjonują gdzieś w Zielonej Górze. Czułem, że jestem niepotrzebny. Kiedy przez osiem miesięcy nikt z klubu nie zadzwonił, nie zapytał, jak się czuję, czy w czymś pomóc… nie było to do końca fair wobec mnie. Dzięki pomocy przyjaciół i sponsorów udało mi się dojść do siebie. To nie były czasy, w których można było sobie pójść zrobić tomograf za rogiem czy pojechać do kliniki rehabilitacyjnej. Nie miałem na to pieniędzy. Miałem 18-19 lat. Byłem za młody, żeby to sobie wszystko opłacić. Jeździłem autobusem, a na rehabilitację taksówką. To był trudny wycinek mojej kariery. Postanowiłem, że albo skończę jeździć, albo będę w innym klubie, że w Zielonej Górze w tym czasie jeździć nie będę. Tym bardziej, że Falubaz spadł do drugiej ligi. Przyszli nowi ludzie, nowe zasady, pięcioletnie kontrakty. Mój wciąż był aktualny. Nie zgodziłem się jednak na te odgórne obwieszczenia. Chciałem być traktowany nieco inaczej, tym bardziej, że przez rok nikt się mną nie interesował. W tym samym czasie dostałem propozycję z Wrocławia. Byłem zdziwiony, że taki zespół chce takiego zawodnika. Zawodnika, który przez rok nie jeździł, a jego funkcjonowanie w sporcie stało pod znakiem zapytania. Byłem jednak na tyle ambitny, że przygotowałem się świetnie i przy treningu wydolnościowym wypadłem najlepiej z całego zespołu. W ogóle czułem się rewelacyjnie. Z Wrocławiem szybko doszliśmy do porozumienia. Klub zielonogórski dostał za mnie, jak na tamte czasy, świetne pieniądze. Zacierali ręce, że sprzedali zawodnika za super kasę, ale po pół roku okazało się, że potrafię jeździć. Chwyciłem niesamowity wiatr w żagle i uważam, że jeżeli w tamtym okresie nie odszedłbym z Zielonej Góry to pewnie bym już nie jeździł, a na pewno nie byłbym tym zawodnikiem, którym jestem. Także może zabrzmi to trochę dziwnie, ale to był jeden z najlepszych ruchów w mojej karierze. Z bólem serca, ale tak było.

(źródło: Mateusz Wójcik, falubaz.com)

A więc skąd decyzja o powrocie?

– To też ciekawe. Pojeździłem we Wrocławiu, w Bydgoszczy, a później jeszcze 2 lata w Toruniu. Odpowiedź jest jednak pokłosiem poprzedniego pytania. Stwierdziłem, że potrzebuję nowego wyzwania, bo w Bydgoszczy trochę się wypaliłem. Pod koniec mojego pobytu tam zrobiło się trochę dziwnie. Czułem, jakbym na zawody jechał tylko do pracy, a to nie o to chodzi, nie miałem zabawy ani przyjemności. Potrzebowałem motywacji. I nie chodziło o finanse, a o zmianę otoczenia, takiego kopniaka sportowego. Rozmawiałem wcześniej kilka razy z Robertem Dowhanem, jednak powiedziałem mu, że to nie był czas i miejsce. Jednak kiedy Falubaz balansował na krawędzi awansu i spadku, i był za mocny na pierwszą ligę, a za słaby na Ekstraligę, to ja miałem być tym, który pomoże w utrzymaniu się na najwyższym poziomie. Czułem się osobą, której bardzo tam chciano. Od której kibice oczekiwali, że wróci i znowu będzie jeździć. Była to dla mnie trudna decyzja, ale zaryzykowałem. Rok 2007 pokazał, że nie bezpodstawnie miałem obawy, ale udało się i w sumie nie żałuję. Myślę, że gdyby nie zmiana klimatu, przyjście do Zielonej Góry, to bym na żużlu już nie jeździł.

Wspominał pan o kibicach. Jak oni zareagowali na pana powrót?

– Bardzo dobrze. Owszem były też trudne momenty, jak choćby we wspomnianym już 2007 roku. Zaczęło się nieźle, później było gorzej – walka o utrzymanie wywalczona z Bydgoszczą. W kolejnym sezonie miałem dosyć trudny początek, ale później odbiłem się, „chwyciłem sprzętowo” i osiągnąłem stabilizację. Zacząłem jeździć na dosyć solidnym poziomie. Udało mi się pomóc trochę więcej, były medale. Powrót był dobrym posunięciem, nie żałuję go. Aczkolwiek, odejście też było ważne w tej historii, bo gdybym nie ono, to bym nie wrócił do Zielonej Góry jako zawodnik, jakim jestem aktualnie.

Jak to się stało, że został pan kapitanem?

– Nie pamiętam dokładnie. Chyba zbiegło się to w czasie z odejściem Grzegorza Walaska. Nie pamiętam, który dokładnie był to rok. 2009? 2010? Chyba 2011… W każdym razie, zostałem jego naturalnym następcą. Nominację na tą funkcję dostałem od naszej legendy, Andrzeja Huszczy. Zapytano mnie wtedy, czy byłbym zainteresowany. Później gdzieś tam na prezentacji drużyny, otrzymałem opaskę i mam ją do dziś.

Czy z racji pełnienia tej funkcji ma pan dodatkowe obowiązki?  

– Nie, chyba że medialne, na przykład podsumowanie meczu jako kapitan drużyny. Kapitan ma być osobą, która potrafi skonsolidować tych chłopaków. Ściągnąć do przysłowiowej „kupy”, być łącznikiem między starszymi a młodszymi, czasem też w rozmowach z zarządem klubu. Nie przeceniałbym jednak tej funkcji. Na torze jesteśmy my. To „my” wspólnie tam walczymy. Jeśli nie zostawimy na nim serca to, kto by nie był kapitanem, i tak za wiele nie pomoże.

W 2012 roku mógł pan startować w cyklu Grand Prix. Zrezygnował pan jednak z rywalizacji, czy była to trudna decyzja?

– Bardzo.

(źródło: Mateusz Wójcik, falubaz.com)

Dlaczego więc zrezygnował pan na rzecz klubu z indywidualnych marzeń? (w 2012 roku obowiązywał przepis, który dopuszczał, by tylko jeden zawodnik z klubu ekstraligowego startował w cyklu Grand Prix – dopisek redakcji) 

– Trudno tak powiedzieć. Poczułem się przez zarząd ekstraligi i nowy regulamin oszukany. Były to czasy, kiedy nie zdobywaliśmy medali. Zamiast promować Polaków, swoich zawodników, to włodarze ligi podcinali nam skrzydła. Wprowadzenie nowych przepisów uderzyło przede wszystkim we mnie – zawodnika, który awansował po wielu latach ciężkiej pracy. W końcu sam do tego doszedłem. Musiałem podjąć decyzję – albo start w Grand Prix, albo przysporzenie zespołowi dodatkowych problemów. Wtedy Andreas jeździł w Grand Prix i trzeba było wybierać. I tak postanowiłem. Pomyślałem sobie, że może w następnym roku uda mi się znowu awansować w miarę szybko, jednakże tak się nie stało. Ale spokojnie, mam jeszcze trochę czasu, a nóż się uda.

Czyli oznaczy to, że chce pan jeszcze walczyć o Indywidualne Mistrzostwo Świata?

– No, a dlaczego nie?

Wracając do sezonu 2018, czy wsparcie kibiców ma wpływ na dojście zawodnika do optymalnej formy?

– Pewnie, że tak! Otrzymałem niesamowite wsparcie od kibiców. I to nie po jednym, dwóch słabych meczach, ale po kilku. Dało mi to olbrzymią motywację do ciężkiej pracy. Są momenty, kiedy zawodnik może się lekko „przykorkować”, szczególnie, gdy jest walonym po głowie przez swoje otoczenie, kibiców. Wtedy jest zdecydowanie trudniej. Ja tego na szczęście nie przeżywałem, miałem wsparcie. Robiłem, co mogłem, no i tyle co się udało to obronić tę ekstraligę. W tych trudnych momentach poznaje się prawdziwego kibica i bez kurtuazji mogę powiedzieć, że ja takich kibiców mam w Zielonej Górze. Myślę, że poprzednimi latami starań zasłużyłem sobie trochę na to, aczkolwiek wiem, że nie zawsze tak jest. Niekoniecznie musiało tak być, bo cierpliwość ma swoje granice. Momentami w tym trudnym czasie, miałem takie pozytywne odczucia, że ta moja praca, to serce oddane dla klubu w poprzednich latach, nie poszło na marne. To nie jest tylko kwestia pieniędzy, punktów i medali, ale coś jeszcze więcej.

Czy zawodnicy korzystają z pomocy psychologa?

– Nie wiem jak inni, ale ja tak.

To forma przygotowania?

– To trening. Znam swoje mocne i słabe strony, jak każdy zresztą. Wiem, nad czym trzeba pracować mimo 43 lat. Powtarzam to, ale to nie chodzi o to, że to są jakieś tam moje kompleksy, bo jeśli chodzi o przygotowanie sprawnościowe, kondycyjne, wydolnościowe to dalej mam 25-27 lat, także tutaj nie ma problemu. Mogę sobie to odpuścić, nie muszę się nad tym jakoś bardzo skupiać. Jeździmy na motocyklu, a nie biegamy z nim na plecach, także to są trochę inne formy wydolności. Dlatego psycholog jest kimś, kogo jeden potrzebuje, a drugi nie. Jarek Hampel mówi, że nie korzysta, ale 80% żużlowców już tak. To taki sam trening, jak trening kondycyjny. Dla nas w Polsce cały czas to temat tabu. Psycholog sportowy potrafi przygotować czy pomóc w koncentracji, w radzeniu sobie z presją i tak dalej. Są to trudne formy ćwiczeń. Trudno też było przekonać mnie do paru tematów. Dać się przekonać i chwycić coś z tego, niż z treningu ogólnorozwojowego. Wiele mi to jednak pomogło. Były też momenty dobre, złe, ale generalnie uważam, że każdy, jeśli chce, może z tego coś wyciągnąć i stać się lepszym sportowcem.

Jak często różne przeciwności wynikają z psychiki, a nie z aspektów fizycznych?

– Uważam, że to 50 na 50. No bo, co by nie było, jakby zawodnik nie był przygotowany świetnie, mentalnie, kondycyjnie, jeśli nie będzie miał odpowiedniego, doregulowanego sprzętu, to i tak będzie jeździł z tyłu. Także to są naczynia powiązane. W sporcie żużlowym, który jest tak trudny, ogromną rolę odgrywają detale i jest kilka czynników, które muszą być perfekcyjnie zgrane. Także tutaj sama świetna głowa z ciałem bez sprzętu nic nie da.

Gdzie widzi pan swój zespół w 2019 roku?

– Chciałbym na podium, ale przede wszystkim musimy dobrze wejść w sezon. To na pewno będzie trudny rok. Myślę, że mamy podstawy, aby walczyć i myśleć o play-offach. A w play‑offach, jeślibyśmy do nich dotarli, to już różnie bywa. Tam trudno jest coś na dziś zakładać i stawiać sobie oczekiwania. Rozpoczniemy sezon z przekonaniem o własnym potencjale, który mamy. Na papierze wyglądamy bardzo dobrze, ale są zespoły, które nie wyglądają gorzej, więc to jest inna sprawa. A wszyscy wiemy, co pokazał 2018 rok – że nie papier daje moc. Wiele rzeczy może się wydarzyć, choćby różnego typu turbulencje z formą. Na tę chwilę jestem tego wzorcowym przykładem. Patrząc na zeszły rok – mimo że miałem 15 sezonów bardzo równych i dobrych – nagle okazało się, że do połowy jechałem słabo. Ale myślę, że mamy potencjał na awans do play-off i na tym bym się skupiał, a później zobaczymy.

Rozmawiała Emilia RATAJCZAK