„Whatever it takes”

Grafika: Piotr Nagoda

Oto i zagwozdka: jak 3 godziny filmu opowiedzieć bez spojlerów.  Do którego gatunku go zaklasyfikować. Co z niego opisać, byście i tak czerpali radość z odkrywania tego, na co tym razem wpadli bracia Russo. W przypadku „Avengers: Endgame” to naprawdę trudne, trudniejsze niż przy poprzedniej części serii.

To koniec. Wszystko przepadło, superbohaterowie są „super” już tylko z nazwy. Ponieśli największą klęskę. Stracili przyjaciół, zawiedli planetę. Ale to już przecież znamy. Dość napłakaliśmy się nad Spider-Manem i resztą. Czas ruszyć do boju i zniszczyć Thanosa, prawda? Nie do końca. Wszystkie domysły, jakie snuli fani, włącznie z koncepcją przepotężnej Captain Marvel, która przybywa ratować świat, możemy wsadzić między bajki. Nic nie jest takie, jak się wydaje, a w pierwszej połowie filmu Thanos pojawia się raz, na początku. Nie on jest więc kluczem do uratowania świata. Bracia Russo kolejny raz zasługują na owacje, bo tak jak w „Infinity War” nie chcą dać się złapać w proste schematy kina akcji. Koncept zastosowany przez nich równie dobrze może jednak wywołać zachwyt, jak również zawód i irytację. Klimat stopniowo zmienia się w trakcie trwania filmu. Od bardzo depresyjnej ciszy po burzy przez komediowy drugi akt aż do pompatycznego finału i wzruszającego zamknięcia. Mimo to w międzyczasie cały ten koncept traci gdzieś balans, tak ważny dla projektu. Momentami twórcy za bardzo forsują humor i groteskowe sceny, robiąc ze scenariusza komedię pomyłek. Owszem, żarty są świetne, a w nich po raz kolejny bryluje Thor, którego nawet Ant-Man nie jest w stanie przeskoczyć. Po prostu momentami jest ich za dużo, co w kontekście wydarzeń w końcowym etapie może wywołać mały dysonans.

Zamysł opierał się również na spojrzeniu wstecz, by „przeżyć jeszcze raz” wiele ważnych dla uniwersum momentów. Dla każdego widza droga obrana przez twórców mniej lub bardziej wyglądać będzie na metaforyczną podróż do źródeł. Brzmi to może trochę jak wymuszony ukłon w stronę fanów Marvela i wymaga większej niż w „Infinity War” znajomości innych filmów serii. Na szczęście i bez tego widz jest w stanie zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, a mnogość twistów i karkołomnych rozwiązań, które twórcy obrali za punkt honoru, by jeszcze wyżej zawiesić poprzeczkę, sprawia dużo frajdy w trakcie seansu. Również tu tkwi najwięcej nieścisłości, jakie wyłuskamy w filmie, ale przy takiej skali widowiska było to nieuniknione. Na szczęście żadna nie jest na tyle znacząca, by zwątpić w spójność wydarzeń

W Endgame mnóstwo jest ekspozycji bohaterów. Jest to absolutnie uzasadnione, gdyż Ci  zmagają się już od trzech filmów z wewnętrznymi konfliktami, nagłym i brutalnym uzmysłowieniem sobie własnych ograniczeń, depresją, poczuciem winy, utratą zaufania ludzi. Stąd takie ilości ekspozycyji w dialogach. Stara Avengersowa gwardia sprawiała wrażenie ekipy z sitcomu pokroju „Friends” i tyle samo frajdy dawało oglądanie ich razem. Wzbogaceni paroma niedobitkami po bitwie o Wakandę i Scottem Langiem są głównym powodem, by film zobaczyć. Pojawiają się też inne znane twarze, trochę szkoda jednak, że obecność niektórych ogranicza się do tego, by móc zaspokoić oczekiwania fanów, którzy obejrzeli poprzednie filmy.

„Koniec Gry” to zatem film po brzegi wypełniony patosem, heroizmem i epickimi wydarzeniami. Potrafi on jednak umiejętnie przyciągnąć widza do ekranu i sprawić, by ponad trzygodzinny seans upłynął w mgnieniu oka, a widz w tym czasie mógł zapomnieć o problemach i z radością skupić uwagę na srebrnym ekranie. Uniwersum Marvela zostało ostatecznie spięte klamrą i na zawsze pozostanie prawdopodobnie jednym z największych projektów w historii kina rozrywkowego. Jeśli więc macie chwilkę wolnego czasu, ruszajcie do kin.

Piotr NAGODA