Zmartwychwstanie

23 lipca 1989 roku. Godzina 16:12. Greg LeMond startuje do ostatniego etapu 76. edycji Tour de France – indywidualnej jazdy na czas. To, co wydarzy się w ciągu najbliższych 30 minut na zawsze zapisze się w historii kolarstwa. By jednak w pełni zrozumieć, jak bardzo niewiarygodne były zdarzenia sprzed trzydziestu lat, musimy się cofnąć jeszcze wcześniej.

W 1987 Greg LeMond był niekwestionowaną gwiazdą światowego kolarstwa. Rok wcześniej zwyciężył w wyścigu dookoła Francji, natomiast w 1983 wywalczył złoty medal w wyścigu ze startu wspólnego na mistrzostwach Świata. Gdy w Tirreno-Adriatico roku ‘87 złamał nadgarstek, zdecydował się na krótki powrót do USA. Właśnie wtedy wybrał się wraz ze swoim szwagrem na polowanie, które mogło zakończyć nie tylko jego karierę, lecz także życie. Amerykański kolarz został przypadkowo trafiony w plecy 60 kulkami śrutu. Gdyby nie przelatujący w pobliżu helikopter Kalifornijskiej Policji Autostradowej, najprawdopodobniej LeMond wykrwawiłby się na miejscu.

Na rower wrócił po sześciu tygodniach, jednak w połowie lipca ponownie trafił do szpitala. Tym razem z powodu zapalenia wyrostka. Pomimo problemów zdrowotnych uzgodnił warunki kontraktu z zespołem PDM. Ostatecznie również sezon 1988 musiał spisać na straty. W lipcu amerykański mistrz świata trafił na stół operacyjny z powodu zapalenia ścięgna w łydce. I choć kontrakt z Holendrami miał obowiązywać również w następnym roku, to ostatecznie LeMond musiał zmienić grupę na belgijskie ARD – jedną z najsłabszych ekip. Tak oto z czoła spadł na koniec peletonu. Na miejsce, w którym nigdy wcześniej nie jeździł.

Złe miłego początki

Pierwsza połowa roku nie zapowiadał tego, co wydarzyło się w lipcu. LeMond nie wyróżniał się w żadnym wyścigu (w każdym razie nie pozytywnie), a na dodatek jego ekipa nie wywiązywała się z zapisanych w kontrakcie zobowiązań. Najtrudniejszym momentem było Giro d’Italia, w trakcie którego Amerykanin miewał problemy, by utrzymać się w gruppetto, a po jednym z etapów żona musiała nakłaniać go do kontynuowania startów. Odrobinę nadziei w serce zawodnika i jego fanów wlało zakończenie wyścigu dookoła Włoch. Na ostatnim etapie, którym była „czasówka”, przegrał jedynie z Lechem Piaseckim. Ten wynik tłumaczono faktem, że przy tego typu zakończeniach wyścigu kolarze niewalczący o miejsca w klasyfikacji generalnej mocno odpuszczają, przez co łatwiej wspiąć się w górę klasyfikacji etapowej. Po latach sam zainteresowany zwrócił też uwagę na inny czynnik, a mianowicie alergię na pyłki. W maju ich stężenie jest najwyższe i dopiero zmiana pogody pozwoliła mu osiągnąć lepsze wyniki.

To jednak dalej nie pozwalało zaliczyć kolarza do grona faworytów zaczynającego się pierwszego lipca Touru. Od samego początku Amerykanin utrzymywał się w czołówce. Ponownie pokazał pełnię swoich możliwości na etapie indywidualnej jazdy na czas. Wygrał piąty etap, wyprzedzając drugiego Laurenta Fignona o 56 sekund. Dzięki temu został także liderem klasyfikacji generalnej. Po wjeździe w góry rozpoczęła się zażarta walka między nim i Francuzem. Prawo noszenia żółtej koszulki przechodziło od jednego do drugiego, lecz to LeMond przystępował jako lider do etapu 17., który miał się kończyć słynnym podjazdem do L’Alpe d’Huez. Rozpoczęli go razem, choć Fignon bardzo szybko zaatakował. Nie była to próba udana, ale Francuz się nie poddawał. Po latach napisał w swojej autobiografii: „To była walka na śmierć i życie. W połowie podjazdu lider opadł z sił. Fignon nie zamierzał zmarnować tej okazji i zaatakował. Dzięki temu ponownie został liderem. Następnego dnia powiększył przewagę do 50 sekund. I chociaż na ostatnim etapie górskim LeMond wywalczył drugie zwycięstwo w tym Tourze, to wydawało się niemożliwym, by mógł pozbawić swojego francuskiego rywala końcowego triumfu.”

„Czasówka” wszechczasów

24 i pół kilometra. Tyle dzieliło start ostatniego etapu od mety 76. edycji Tour de France. 50 sekund. Tyle wynosiła różnica pomiędzy liderem i wiceliderem. Odrobienie dwóch sekund na kilometrze wydawało się zadaniem ponad siły jakiegokolwiek kolarza. Greg LeMond miał wystartować o 16:12, natomiast Laurent Fignon dwie minuty później. Różnice między rywalami było widać w samym sposobie jazdy. Amerykanin jechał płynnie, cały czas utrzymując pozycję aerodynamiczną. Francuz natomiast walczył z rowerem, co chwile wstając z siodełka. Miało to związek z obtarciami, na które uskarżał się poprzedniego wieczoru.

W połowie dystansu LeMond odrobił 21 sekund. On sam jednak o tym nie wiedział – poprosił, by nikt nie informował go o różnicach czasowych. Na metę wpadł z czasem 26 minut i 57 sekund prawie doganiając startującego dwie minut przed nim Pedro Delgado. Na swojego największego rywala musiał poczekać. Ostatecznie Fignon wpadł na metę, gdy zegar wyświetlał 27 minut i 55 sekund. Po przejechaniu 3285,3 kilometra przegrał Tour de France o 8 sekund. To do dzisiaj najmniejsza różnica między zwycięzcą a pierwszym przegranym w wyścigu dookoła Francji.

Triumf przyszłości

Nie ma wątpliwości, że gdyby nie ogromna determinacja LeMonda, to nie odrobiłby na tak krótkim dystansie straty do Fignona. Warto jednak spojrzeć na ten etap także od strony technologii, która wtedy powoli zmieniała kolarstwo. Francuz wystartował w starym stylu, to znaczy bez kasku i używając klasycznej kierownicy. Amerykanin natomiast używał zarówno opływowego okrycia głowy, jak i specjalnej kierownicy, która pozwalała przyjąć jak najbardziej aerodynamiczną pozycję. Magazyn „Bicycling” przeprowadził testy w tunelu aerodynamicznym, z których wynikało, że druga z innowacji dała LeMondowi minutę przewagi, natomiast kask kolejnych 16 sekund. Jedyną elementem wypadającym na korzyść Fignona było pełne przednie koło, które pozwoliło mu niejako odzyskać tylko pięć sekund.

Amerykanin w tym samym roku zdobył jeszcze mistrzostwo świata w wyścigu ze startu wspólnego, by rok później obronić żółtą koszulkę i po raz trzeci w swojej karierze zwyciężyć w Tour de France. Laurent Fignon nie był w stanie wznieść się po raz kolejny na tak wysoki poziom – zakończył karierę z dwoma triumfami w Tourze i jednym w Giro. W pamięci wielu kibiców zapisali się jednak jako ci, których na mecie Tour de France dzieliło osiem sekund. I to wszystko zaledwie dwa lata po prawie śmiertelnym wypadku na kalifornijskim polu.

Rafał WANDZIOCH