Wehikuł czasu

Wizyta trenera kick-boxingu/ fot. Robert Boryczka

Gagauzja, a od 1994r. Autonomia Gagauska, to najbiedniejsze ekonomicznie miejsce  położone na południu Mołdawii. Oni udali się do Joltai. Mowa o Robercie Boryczka, dziekanie Szkoły Misyjnej im. Pawła Apostoła  oraz Monice Budaj, uczestniczce misji do Gagauzji.

Mówiąc szczerze, próbowałam odnaleźć te miejsce na mapie i poszukiwania zakończyły się fiaskiem. Co wyjątkowego skrywa ta miejscowość i jakie ma dla Was znaczenie?

Monika: Miałam takie odczucie jakbym cofnęła się trochę w czasie, do lat swojego dzieciństwa, bo wychowałam się w wiosce. Ludzie żyją tam z dnia na dzień, skupiają na chwili obecnej. W Polsce za bardzo pędzimy. Największą wartością tego wyjazdu były spotkania z ludźmi i relacje, które powstały.

Jak zrodził się pomysł stworzenia takiej szkoły i co stanowiło na początku główny cel?

Robert: Idea zrodziła się wówczas, gdy razem z żoną i polskim zespołem byliśmy na misji w Rosji przez 7 lat, na południu tego kraju, w Rostowie nad Donem. Wtedy odczułem konieczność przygotowania się do misji. Szczególnie zauważalna była potrzeba zrozumienia kultury, do której się wyjeżdża, aby właściwie mówić ludziom w innej kulturze o Chrystusie. Ta szkoła zrodziła się jako odpowiedź na tę potrzebę.

Zabrzmi to brutalnie. Ale czy warto było tam pojechać i stracić możliwość zarobienia pieniędzy w Polsce?

Monika:  Na ten wyjazd zbierałam wsparcie wśród znajomych. Mówiłam, że jadę na misje i w sumie w ciągu tygodnia udało mi się uzbierać całą sumę. Moi znajomi byli bardzo otwarci. Też mieli takie przekonanie, że nie będąc tam fizycznie, ale wspierając mnie materialnie, przykładają się do tego dzieła Bożego. Myślę, że Bóg zmienia człowieka i daje mu pragnienie oraz otwartość na wyjazdy misyjne.

Niewielu ma odwagę mówić o swojej relacji z Bogiem. Jak to wyglądało na miejscu?

Monika: Znałam tylko kilka zwrotów po rosyjsku i gdy się stresowałam, to przekręcałam je. Wychodziły czasami śmieszne sytuacje. Chciałam zapytać o rodzinę, mówiąc ,,Familia”, a oni mówili swoje nazwisko. W Polsce mówienie o relacji z Bogiem jest dla mnie czymś naturalnym. Podczas wyjazdu było podobnie, aczkolwiek byłam uzależniona od tłumacza.Forma tego wyjazdu była zupełnie inna niż wczasy i to było czuć, bo od momentu wstania z łóżka do położenia się spać, cały czas byliśmy otwarci na to, że ktoś może przyjść i poprosić nas o pomoc.

Taniec i śpiew. Zdecydowanie brakuje tutaj wina. Gagauzja słynie z jego produkcji. Czy mieliście okazję je zdegustować?

Robert: Tak, chociaż to delikatna sprawa. W Joltai współpracujemy z Kościołem Chrześcijan Baptystów i na jego zaproszenie tam przyjeżdżamy. Chodzi o to, że oni zdecydowali się, że nie będą nawet smakowali wina, przez duży problem z alkoholizmem, solidaryzując się z tymi, którzy wyszli z nałogu.

Wielu osobom najbiedniejszy kraj w Europie kojarzy się z miernym rozwojem edukacji.

Robert: Oni przeszli terapię szokową. Dużo młodych ludzi wyjechało do pracy, mężczyźni do Moskwy na budowach, a kobiety wyjeżdżają do opieki nad starszymi ludźmi do Turcji. To skomplikowany problem, bo widoki na życie są trudne. Ostatnio jest coraz lepiej. Od kilku lat widzimy zmiany na lepsze. Tam jest szkoła podstawowa, ale żeby uczyć się dalej, trzeba wyjechać. Niewielu z nich wraca. Rodzice w większości cieszą się, że dzieci jadą ułożyć sobie życie.

Czy Gagauzi przyjęli was z domową gościnnością?

Robert: To wynik wielu lat wyjazdów. Z czasem jak okazywało się, że staramy się na różne sposoby pomóc ludziom, to zaczęli nas przyjmować. Pierwszą z rzeczy, którą robimy, to pójście do primara, czyli wójta po naszemu, który daje nam spis ludzi, do których możemy pójść. Często są to chorzy ludzie, leżący. Czasami robiliśmy mały remont, czasami sprzątanie, a czasami trzeba było przebrać osoby leżące, umyć, uprać ubrania. Okazujemy im miłość i wskazujemy na Jezusa jako jej źródło.

Co najbardziej zapadło Ci w pamięć?

Robert: Jedna z niezwykłych sytuacji była z samotną 82 letnią kobietą, która nigdy nie wpuszczała nas ani nikogo nie chciała wpuścić. Zawsze dostawaliśmy jej adres. Tym razem okazało się, że nas wpuściła do swojego domu. Ci, którzy weszli zobaczyli, jak tam było. Nie miała na czym ugotować jedzenia. W kuchni była warstwa wręcz gnoju na podłodze. Był okropny smród. Ona poprosiła o wyrwanie zęba.

Rozumiem, że jeździcie również z opieką medyczną, tak?

Robert: W naszej ekipie była dziewczyna, która studiuje medycynę i, że tak powiem, odważny chłopak. Więc rzeczywiście oni spełnili tę prośbę. Wpuszczenie nas do domu  przez tę staruszkę, o której mówiłem, to był jeden z przełomowych momentów, bo cała wioska o tym mówiła. Na miejscu mają jakieś służby socjalne, ale ich też nie wpuszczała. Posprzątaliśmy jej i kupiliśmy kuchenkę elektryczną, żeby miała na czym gotować. Przyszła na pożegnalną obiadokolację, usłyszała Ewangelię. Nie wiem, co wydarzyło się w jej sercu, ale cała wioska dobrze zareagowała na tę sytuację.

Czy przeróżne sytuacje można nazwać zatarciem granic pomiędzy Wami a mieszkańcami Joltai?

Robert: Chodzi o to, że traktują nas jak swoich. Primar zaprasza nas na herbatę i odwiedzamy dyrektorkę szkoły. Pytają w jaki sposób możemy sobie wzajemnie pomóc. Często przyjeżdża z nami jakiś sportowiec. Ostatnio był trener od futbolu amerykańskiego, a wcześniej od kickboxingu. Na różne sposoby staramy się dotrzeć z przesłaniem o Chrystusie do ludzi. W ten sposób pokazujemy im inne życie i dajemy nadzieję, bo jej tam brak.

Podstawowe środki do życia to z pozoru coś oczywistego…

Robert: Tam jest tak, jak u nas 15 lat temu, a może więcej. W Joltai dopiero 2 lata temu zaczęto doprowadzać wodę do domów. Jednak dostęp do niej mają na razie kilka razy w tygodniu. W studniach woda nie jest dobra. Poza tym, ta wioska cierpi często z powodu susz, które niszczą uprawy.

Moniko, co zmieniło się w Tobie po powrocie do Polski?

– Po powrocie do Polski zaczęłam bardziej doceniać to, co mam, nawet drobne rzeczy, jak stały dostęp do wody.

Jakim argumentem przekonałbyś młodych ludzi, aby mieli odwagę poświęcić swój czas?

– Zwykle używam tego argumentu, że to jest właściwie najważniejsza rzecz, dla której można żyć na tym świecie. Jako osoby wierzące mamy być świadkami Chrystusa dla innych. To jest przecież kwestia zbawienia, czyli życia i śmierci. Nie każdy jest powołany do wyjazdu daleko, ale każdy jest powołany do misji tam, gdzie mieszka.

Rozmawiała Anna PRZYBYLAK