Pożegnanie z Mambą

Kobe Bryant odszedł w wieku 41 lat (źródło: nike.com).

Rok 2008. Na ścianie dziewięcioletniego wówczas mnie wisi wielka, styropianowa tablica obita szarym materiałem. Na niej plakaty – głównie piłkarzy – Ronaldinho, Frank Lampard, Steven Gerrard, Didier Drogba, Hernán Rengifo… Pośród nich było miejsce tylko dla jednego zawodnika, który po zielonej murawie zawodowo nie biegał. Rosły, ciemnoskóry mężczyzna w fioletowej koszulce z numerem 24. Kobe Bryant. Wczoraj musieliśmy zmierzyć się ze śmiercią idola naszego dzieciństwa i jednego z najwybitniejszych sportowców XXI wieku. Bolesne starcie.

Pokolenie urodzone w końcówce lat dziewięćdziesiątych nie miało już prawa pamiętać wyczynów Michaela Jordana czy Scotta Pippena. Najlepszym koszykarzem, legendą, tym kim zawsze chciały być dzieciaki na boisku, był właśnie Kobe. Wcześniej Jordan, teraz LeBron. My mieliśmy Kobego. Oglądaliśmy „Space Jam” z Michaelem mówiąc, że fajnie byłoby zobaczyć tam „naszego” Bryanta. Mogliśmy podziwiać, bez podziału na dyscypliny, jednego z najwybitniejszych sportowców z fantastycznym etosem pracy.

Nie będę teraz jednak udawał, że w ostatnich latach z zapartym tchem śledziłem poczynania zawodników NBA. Robili to moi przyjaciele z niezwykłą zajawką na koszykówkę. Nie chcę wiedzieć, co dzieje się dziś w ich głowach. Ja wolałem oglądać Arkę Gdynia mierzącą się na pastwisku z Koroną Kielce. Nie znam całej historii jego kariery, przebiegu finałowych spotkań, nie wymienię wszystkich wzlotów i upadków. Niemniej każdy, kto nie jest ignorantem, zdaje sobie sprawę z tego, jak niezwykłą postacią była ikona Lakersów. Suche liczby? Proszę bardzo – pięciokrotny mistrz NBA, MVP sezonu zasadniczego, dwukrotny MVP finałów, mistrz olimpijski i król strzelców ligi, osiemnastokrotny uczestnik meczu gwiazd NBA, czterokrotny MVP tych spotkań. Piorunujące wyniki. Dorzućmy do tego pamiętny pojedynek z 2006 roku przeciwko Toronto Raptors, w którym Bryant rzucił 81 punktów. 81 „oczek” w jednym meczu! To zaledwie ułamek dorobku sportowego tego wybitnego zawodnika. Zawodnika, który był też fantastyczną osobą. Wystarczy wymienić chociażby utworzenie Mamba League, czyli koszykarskiej ligi, w której realizować mogły się młode talenty. Zawsze podkreślał, jak ważni w życiu człowieka są artyści – otaczał się pięknem, sztuką, cenił architektów. Mówił, że podziw dla artyzmu jest niebywałą motywacją i przyczynkiem do rozwoju umiejętności i wrażliwości wśród sportowców. W 2018 roku sam otrzymał Oscara za najlepszy animowany film krótkometrażowy. Film, będący ilustracją autorskiego wiersza, który wybrzmiewa teraz jeszcze bardziej. Wreszcie – był dobrym ojcem dla swoich czterech córek. Najmłodsza przyszła na świat raptem pół roku temu. Trzynastoletnia Gianna zginęła wraz z Kobem.

I choć śmierć ta jest wstrząsająca dla kibiców i całego świata sportu, trzeba jednak spojrzeć na nią inaczej niż na „zwykłe” odejście celebryty. Ta tragedia zmusza nas do większej refleksji. Wyobraź sobie, co musi czuć ojciec, będący w spadającym helikopterze ze swoim dzieckiem. Mając świadomość, że za chwilę oboje zginą. Mnie to przerasta. Jednocześnie też pokazuje nam dobitnie kruchość ludzkiego życia. Sekunda, chwila, pstryknięcie palcem – nie ma Cię, Drogi Czytelniku, nie ma też mnie. W obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi i zawsze jest to niesprawiedliwe. Dlatego teraz wyłącz laptop, odłóż telefon, zrób coś ważnego dla siebie, nawet jeżeli nie zmieni to świata. Cokolwiek, przytul swoją mamę, zadzwoń do ojca, powiedz tej dziewczynie, że ją kochasz, podziękuj przyjaciołom za to, że są w Twoim życiu. Coś, o czym na co dzień może zapominasz, na co nie masz odwagi, co uznajesz za bezsensowne. Przemyśl i zrób to. Nikt z nas bowiem nie wie, ile czasu nam zostało.

A Ty, Mistrzu, trzymaj się tam u góry! Do zobaczenia.

Kacper BAGROWSKI