Król bez korony

Wygrał 212 wyścigów z 529, w których wystartował. 16 z nich zaliczało się do mistrzostw świata F1. Pomimo tak imponujących statystyk sir Stirling Moss nie zdobył ani jednego tytułu w królowej sportów motorowych. Zmarł w Niedzielę Wielkanocną w wieku 90 lat.

Urodził się w rodzinie, która motorsport miała we krwi. Ojciec Alfred wziął udział w Indy 500, natomiast matka Aileen miała za sobą starty w wyścigach górskich. Również siostra Stirlinga, Pat Moss, reprezentowała ród w rajdach samochodowych. Karierę rozpoczął w 1948 roku, szybko przechodząc kolejne szczeble w drodze ku Formule 1. Ścigał się praktycznie w każdej dyscyplinie sportów motorowych. Jak sam mówił, gdyby Bóg chciał, żebyśmy chodzili, to czemu dał nam stopy idealnie pasujące do samochodowych pedałów. W 1952 roku zajął drugie miejsce w Rajdzie Monte Carlo, a rok później powtórzył ten wyczyn w Le Mans. W 1954 natomiast został pierwszym kierowcą spoza USA, który wygrał 12-godzinny wyścig na torze Sebring.

Przełomowy okazał się rok 1955, w którym dołączył do zespołu Mercedesa. W ekipie Srebrnych Strzał partnerował wielkiemu Juanowi Manuelowi Fangio, którego zawsze uważał za wzór. Tytuł przypadł Argentyńczykowi, jednak również Moss odniósł wtedy sukces w F1 – został pierwszym brytyjskim triumfatorem GP Wielkiej Brytanii. Jak sam później wspominał, nigdy nie dowiedział się, czy Fangio sprezentował mu ten wyścig, odpuszczając gaz. Różnica na mecie między tymi kierowcami wyniosła zaledwie 0,2 sekundy. Sezon zakończyli jednak w odwrotnej kolejności. Tak jak w kolejnych dwóch latach.

Gdy, po otwierającym sezon 1958 Grand Prix Argentyny, Fangio zakończył karierę, wydawało się, że wreszcie nadszedł czas Brytyjczyka. Przed rozpoczęciem tej edycji zawodów Moss przeniósł się do zespołu Vanwall, gdyż wolał startować dla krajowego producenta. Okazało się to kluczowe w walce o trofeum – VW5 był pojazdem szybkim, lecz także podatnym na awarie. Stirling wygrał cztery wyścigi, raz był drugi, ale aż pięciokrotnie nie zobaczył flagi w biało-czarną szachownicę. Największym konkurentem okazał się jego rodak Mike Hawthorn. W Grand Prix Portugalii miał on zostać zdyskwalifikowany za przekroczenie przepisów. Moss wziął w obronę rywala z toru, przez co Hawthornowi ostatecznie przypadła druga pozycja. Gdyby nie ten gest fair play, Stirling zostałby mistrzem świata. W klasyfikacji generalnej na koniec sezonu dzielił ich tylko jeden punkt.

Kolejne lata to ponowne rozczarowania spowodowane problemami technicznymi. W 1959 roku przypada mu trzecia pozycja (nie ukończył czterech wyścigów z ośmiu, w których wystartował, a raz został zdyskwalifikowany), w 1960 znowu plasuje się na najniższym stopniu podium, jednak tym razem jego sezon przerywa poważny wypadek, przez który opuszcza część zawodów. Rok 1961 to następne trzecie miejsce. Tym razem na osiem rund Moss nie punktuje w czterech.

Źródło: driving.co.uk

Kariera Brytyjczyka skończyła się niespodziewanie. W Poniedziałek Wielkanocny 1962 roku uległ poważnemu wypadkowi w Goodwood. Przez miesiąc pozostawał w śpiączce, a przez kolejne pół roku był częściowo sparaliżowany. Po roku podjął próbę powrotu za kółko i choć był w stanie wykręcać czasy podobne do tych sprzed zdarzenia, nie mógł osiągnąć tego samego poziomu skupienia. Dlatego też zdecydował się wycofać z rywalizacji. Po latach przyznawał, że być może gdyby poczekał dłużej ze wznowieniem kariery, to mógłby uzyskać ten sam stan co przed feralnym poniedziałkiem. Decyzji jednak nie zmienił. W kolejnych latach okazyjnie startował w wyścigach, jednak traktował to już tylko jako rozrywkę. W 1990 został włączony do motorsportowej galerii sław, a 10 lat później przyznano mu tytuł szlachecki za wkład w rozwój sportów motorowych.

Jako swój najlepszy start nie wymieniał żadnego z Grand Prix, a Mille Miglia z 1955 roku. Były to jego pierwsze zawody we włoskim wyścigu ulicznym, a mimo to był w stanie pokonać liczącą 992 mile trasę ponad pół godziny szybciej od drugiego Fangio.

W rozmowie ze Sky Sports, z dużą dozą charakterystycznego dla siebie humoru, porównywał współczesną F1 z okresem, w którym sam się ścigał. Jak mówił, dzisiejsi kierowcy mają zdecydowanie gorzej, bo gdy wygrają wyścig, muszą spełnić wszystkie obowiązki medialne i spotkać się z VIP-ami. On po zwycięskiej rywalizacji mógł od razu zajmować się dziewczynami.

W ostatnich latach życia chorował, przez co przestał się pojawiać w padoku Formuły 1. Pewne jednak jest, że zarówno sport, jak i zawodnicy nigdy o nim nie zapomną pomimo braku mistrzowskiej korony. Zostanie zapamiętany jako jeden z najlepszych kierowców w historii. Jako człowiek, który na zawsze będzie ucieleśnieniem określenia „kierowca wyścigowy”.

Rafał WANDZIOCH