Amerykański koszmar. Recenzja filmu „Elegia dla bidoków”

Źródło: netflix.com

Perspektywiczna strategia zatrudniania przez platformę Netflix uznanych reżyserów zaczyna przynosić oczekiwane owoce. Od niedawna na naszych ekranach króluje „Mank” (2020) Davida Finchera, a swoje pretensje do tego miejsca zgłasza już Ron Howard, twórca takich filmów jak „Piękny umysł” (2001) czy „Wyścig” (2013) oraz filmowiec odpowiedzialny za uratowanie od artystycznej klęski filmu o Hanie Solo. Czy „Elegia dla bidoków” (2020) ma szansę być uznana za jego kolejne wielkie dzieło?

Najnowszy film Howarda przedstawia historię J. D. Vance’a (w tej roli Gabriel Basso), studenta prawa na uniwersytecie Yale, który przez problemy zdrowotne matki zmuszony jest powrócić z New Haven do swojego rodzinnego miasteczka. Niespodziewanie podróż staje się dla głównego bohatera przyczynkiem do rozrachunku z własną przeszłością i trudną historią patologicznej w gruncie rzeczy rodziny. Motyw amerykańskiego snu przeplata się tutaj z obserwacjami na temat różnic pomiędzy wykształconą i zamożną klasą wyższą, a mającymi trudności finansowe mieszkańcami stanu Ohio. Pod koniec filmu widz informowany jest, że historia została oparta na faktach – konkretniej na wspomnieniach spisanych przez Vance’a. Można więc odnieść wrażenie, że „Elegia dla bidoków” jest dziełem jakich na amerykańskim rynku wiele – pełnym sentymentalnych kadrów i patetycznych monologów oraz posiadającym budujące dla odbiorcy przesłanie, odnoszące się do znanego w kulturze hasła: „od pucybuta do milionera”. Po seansie trudno jednak czuć się usatysfakcjonowanym, szczególnie, że reżyser robi niewiele, aby chociaż trochę zniuansować swoich bohaterów i przedstawiane na ekranie wydarzenia.

Strukturalna zabawa i aktorskie popisy

Ron Howard buduje swój film na szeregu retrospekcji, dzięki którym widz ma doskonały wgląd w przeszłość J. D. oraz jego rodziny. Czas akcji zostaje natomiast ograniczony do około dwóch dni, co jest zabiegiem o tyle interesującym, że na bieżąco obserwujemy postępującą w głównym bohaterze przemianę. Na dodatkową uwagę zasługują również dwa występy aktorskie, które z dużą dozą prawdopodobieństwa zostaną wyróżnione co najmniej nominacją do Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Chodzi tutaj o kreacje Amy Adams i Glenn Close, które wcielają się kolejno w uzależnioną od narkotyków matkę Vance’a, Bev oraz uwielbiającą oglądać w kółko drugą część „Terminatora” babcię chłopaka, Mamaw. Ich pełna ekspresji i brawurowa gra aktorska zostaje świetnie podkreślona przez kapitalną charakteryzację. Metamorfozę najlepiej widać na przykładzie Close, która jest na ekranie zupełnie do siebie niepodobna, co oczywiście należy uznać za zaletę. Amy Adams, choć chwilami ociera się o parodię swojej postaci, to przedstawia widzom portret niezwykle poruszający i zapadający w pamięć równie mocno jak ten stworzony przez swoją koleżankę z planu.

Problem przeciętności i naiwności

Jednakże poza atrakcyjną dla odbiorcy strukturą oraz niezapomnianymi kreacjami aktorskimi, film ma nic więcej do zaoferowania. Muzyka, pod którą podpisał się między innymi Hans Zimmer jest co najwyżej poprawna, a zdjęcia nie są wynikiem zastosowania jakichkolwiek ciekawych rozwiązań operatorskich. Fabuła, choć wciągająca, sprawia wrażenie sztampowej, a bohaterowie są (w przeważającej większości) jednowymiarowi. Wygląda na to, że Ron Howard stracił przez ostatnie lata sporo ze swojego kunsztu, co skutkuje tym, że „Elegia dla bidoków” nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych filmów, skonstruowanych wokół motywu amerykańskiego snu. Gdyby jednak przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że pod tym schematycznym obrazem kryje się znakomity film, któremu z jakichś powodów reżyser nie dał szansy odpowiednio wybrzmieć.

Problem ten spowodowany jest w głównej mierze tym, jak scenarzystka, Vanessa Taylor, traktuje postaci drugoplanowe oraz niektóre wątki poboczne, pozostawiające niepokojące wrażenie niedosytu. Nie ma w tym filmie sekwencji pokazujących jak bohaterka Amy Adams pokonuje swój nałóg, a raczej sugerowane jest nam to poprzez kiczowate sceny, wręcz wymuszające na widzu wzruszenie. Postać siostry J. D., Lindsay, nie dostaje wystarczająco dużo czasu ekranowego, co przekłada się na niemożność nawiązania przez widza jakiejkolwiek relacji do wspomnianej bohaterki. Jednak te przykłady to tylko wierzchołek góry lodowej. Okazuje się bowiem, że największym problemem dzieła Howarda jest jego naiwność.

Autentyczność jest najistotniejsza

Hasło „od pucybuta do milionera”, choć chwytliwe, nie doczekało się wielu interesujących realizacji filmowych. Egzemplifikacją współczesnego przełamania tego zjawiska jest chociażby „Wielki Gatsby” (2013) Baza Luhrmanna, którego sukces wziął się przynajmniej w połowie z genialnej prozy Francisa Scotta Fitzgeralda. „Elegia dla biodoków” nie tylko nie dodaje niczego ciekawego do tego istotnego motywu amerykańskiej kultury, ale również sprawia, że staje się on anachroniczny. Ta kłopotliwa kwestia ujawnia się w końcowych minutach filmu, gdy J. D. pędzi na rozmowę kwalifikacyjną, która ma zapewnić mu straż w kancelarii. Na marginesie, scenarzysta nie zadaje sobie trudu wyjaśnienia widzowi, dlaczego właściwie J. D. otrzymuje taką okazję – w końcu na początku filmu ośmiesza się przed środowiskiem prawniczym na wykwintnym bankiecie. W każdym razie, powodzenie Vance’a podczas rekrutacji może symbolicznie przyczynić się do pozyskania niezbędnych funduszy i kontaktów, mających zapewnić w przyszłości lepszy byt jego rodzinie. Motywacja jest więc szlachetna, ale Howard zapomina o pewnym, jakże ważnym szczególe.

Podczas nocnej jazdy, Vance rozmawia przez telefon ze swoją dziewczyną, Ushą (Freida Pinto) – bohaterką odstawioną przez reżysera na dalszy plan całej historii. Konwersacja, ukazana dzięki elipsom czasowym, składa się głównie z opowieści obu postaci, które odkrywają przed sobą intymną przestrzeń własnej przeszłości. Usha nie ma do zaoferowania żadnej tragicznej historii z dzieciństwa ani problemów finansowych. Sytuacja Vance’a jest zupełnie inna i wręcz dramatyczna, biorąc pod uwagę to, że ten nigdy nie opowiadał za wiele o swojej trudnej przeszłości. Howard pomija więc niezwykle istotne dla relacji studentów kwestie, dotyczące chociażby tego, jak się poznali, czy jak zareagowali rodzice Ushy na wiadomość o tym związku. Jako widzowie możemy oczywiście uwierzyć w potęgę miłości (motyw charakterystyczny dla melodramatu), która pozwoliła Ushy zaakceptować całą przeszłość J. D. bez nawet mrugnięcia okiem, lecz ten zabieg wydaje się być po prostu nieprawdopodobny i niemający pokrycia w żadnej scenie filmu. Romantyczna relacja bohaterów oraz ich młodzieńcze uczucie nie pasują do całości obrazu. Uchodzi on przecież za realistyczny i dobitnie pokazujący różnice dzielące klasy społeczne. O wiele ciekawszym rozwiązaniem tego wątku byłoby poświęcenie większej ilości czasu na rozwinięcie relacji J. D. i Ushy oraz podkreślenie aspektu budowania wspólnego zaufania do tego momentu, gdy ślepe zaakceptowanie przez dziewczynę sytuacji jej chłopaka nie będzie budziło w widzu zdziwienia czy wrażenia nieautentyczności. Widz nie jest naiwny i jest w stanie wyłapać większość potknięć scenarzystki, szczególnie w kontekście bohaterów, mających być uosobieniem przesłania całego dzieła. Ostatecznie ani J. D., ani jego dziewczyna nie spełniają tego założenia.

Nie sposób przejść obojętnie obok wszystkich tych niedociągnięć, sprawiających, że „Elegia dla bidoków” okazuje się być filmem zwyczajnie przeciętnym, pozbawionym głębi i grającym na przyzwyczajeniach swoich odbiorców. Nawet pomimo wybitnych kreacji Adams i Close oraz poprawnej konstrukcji narracyjnej, Ron Howard nie zaskakuje niczym swoich fanów. Wygląda na to, że nawet wielkiemu reżyserowi może przydarzyć się mniej udane dzieło, niereprezentujące w pełni drzemiącego w nim potencjału. W gruncie rzeczy jest przecież tak, że pod warstwą sztampy i naiwności kryje się zdecydowanie lepszy film niż ten, który Netflix umieścił ostatecznie w swojej wirtualnej bibliotece. Nie można przy tym jednak zaprzeczyć, że dla wszystkich ludzi ze stanu Ohio, mierzących się z problemem biedy czy dyskryminacji ze względu na stan majątkowy, „Elegia dla bidoków” może być niosącym nadzieję zbiorem, wymuszających wzruszenie scen.

Mateusz DREWNIAK