Gorzki posmak nijakich Oscarów

Frances McDormand odbiera swojego czwartego Oscara w karierze. / źródło: screenshot z materiału zamieszczonego na kanale YT: Canal+ Online

Za nami dziewięćdziesiąta trzecia gala rozdania Oscarów przyznawanych przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej. W tym roku uroczystość przebiegała w reżimie sanitarnym. Została też zaprezentowana zupełnie nowa formuła wydarzenia, co było podyktowane sytuacją związaną z pandemią COVID-19. Transmisję z ceremonii oglądało wyraźnie mniej osób niż ostatnio, a sama gala była zdecydowanie bardziej kameralna i intymna. Czy zmiany pozytywnie wyróżniły tegoroczną edycję na tle poprzednich?

COVID-19 skutecznie pokrzyżował plany organizatorom uroczystości, która słusznie cały czas nazywana jest „świętem kina”. Jednak w tym roku medialna otoczka, celebrycki blichtr czerwonego dywanu i estetyka telewizyjnego show zeszła na dalszy plan. Oczywiście wszystkie te elementy były obecne, lecz ograniczenia spowodowane wymogami sanitarnymi uczyniły z rozdania Oscarów wydarzenie znacznie bardziej skoncentrowane na filmie jako takim, niż miało to miejsce w poprzednich latach. Gwiazdy przybywały do kilku wybranych miejsc na świecie (m. in. Los Angeles, Londynu i Paryża) w starannie dobranych stylizacjach, lecz realizatorzy transmisji na żywo nie przykładali do tego elementu szczególnej wagi. Dopiero w pomieszczeniach, gdy ludzie kina zajęli swoje miejsca powróciła atmosfera elitarnej imprezy. Charakter ten został zresztą jeszcze bardziej podkreślony przez pandemiczne obostrzenia, które sprawiły, że do Dolby Theatre w Hollywood mogło wejść wyłącznie 170 osób.

My, jako widzowie i obserwatorzy, zostaliśmy jeszcze bardziej zdystansowani od całej ceremonii, na której pojawić się mogły tylko wybrane osoby, nawet jeśli tych „punktów spotkań” było w tym roku więcej niż zazwyczaj. Organizatorzy nie zdecydowali się na jednego konferansjera, co zdynamizowało galę i wraz z audiowizualną rejestracją, nawiązującą trochę do tego jak porusza się kamera w filmach, stworzyli bardzo przyjemne dla oka widowisko. Intymność ceremonii wyrażała się chociażby w przemówieniach poszczególnych artystów, którzy albo nawiązywali bardzo bezpośrednio do swoich dzieł albo dzielili się nierzadko trudnymi historiami z życia. Warto wspomnieć o wzruszających słowa, które padły z ust duńskiego reżysera Thomasa Vinterberga, laureata nagrody za najlepszy film międzynarodowy („Na rauszu”). Mówił on o tragicznej śmierci swojej córki, która zainspirowała go do nakręcenia wymienionego obrazu.

Nie da się jednak ukryć, że na tegorocznej gali również znalazło się miejsce dla kilku politycznych kwestii, a społeczne refleksje towarzyszące tematyce nominowanych filmów (np. „Nomadland”) nie zostały dostatecznie dobrze wyrażone. Paru artystów pochwaliło się nawet przy mikrofonie znajomością odrobiny poezji. Wszystkie te elementy przysłoniły decyzje organizatorów dotyczące kolejności przyznawania nagród. Już na samym początku mogliśmy dowiedzieć się kto zdobył wyróżnienie za najlepszy scenariusz adaptowany czy oryginalny, a także poznać nazwisko twórcy odpowiedzialnego za najlepszy film międzynarodowy. Chwilę później widzom przyszło podziwiać zwyciężczynię w kategorii „najlepszy reżyser”. Chleo Zhao została jedną z niewielu kobiet, którym przypadł zaszczyt odebrania Oscara w tej konkretnej rywalizacji. Zupełnym zaskoczeniem było jednak zakończenie gali nagrodą dla najlepszego aktora – wszystko wskazywało na to, że zabieg ten miał sugerować zwycięstwo ostatnio zmarłego Chadwicka Bosemana, lecz statuetkę nieoczekiwanie otrzymał Anthony Hopkins za kapitalną rolę w filmie „Ojciec”. Legendarny aktor nie odebrał nagrody osobiście, gdyż nie był obecny w żadnym z „miejsc spotkań”. Zapomniał o gali jakby zrobił to jego bohater z najnowszego dzieła? Czy może po prostu nie miał potrzeby przybycia? Bez względu na rozwiązanie tej kwestii, sam fakt będzie pewnie różnie nadinterpretowany przez niektórych komentatorów. Uroczystość zakończyła się więc pustym podium i ciszą na sali. Słowem: finał okazał się być nijaki.

Nie miałoby najmniejszego sensu wymieniać pozostałych laureatów, gdyż nazwiska i tytuły od wielu dni krążą już w sieci. Warto jednak zwrócić uwagę na to jak, pomimo niższej oglądalności, Oscary wciąż elektryzują odbiorców i wzbudzają kontrowersje? Sprawa związana z „najlepszym aktorem” to jedno, lecz podobne oburzenie wywołał u entuzjastów kina wybór Frances McDormand („Nomadland”) jako „najlepszej aktorki” zamiast tak komplementowanej za swoją rolę Carey Mulligan („Obiecująca. Młoda Kobieta”). Rozczarowujące pozostaje dla niektórych również zwycięstwo „Manka” w kategorii „zdjęcia” – Erik Messerschmidt pokonał chociażby Joshuę Jamesa Richardsa („Nomandland”) czy polskiego operatora Dariusza Wolskiego („Nowiny ze świata”). Bardzo cieszy natomiast docenienie w aspektach montażu i dźwięku „Sound of Metal”, choć ten mógł zdobyć znacznie więcej statuetek. Największym przegranym gali okazał się „Proces Siódemki z Chicago”, który nie uzyskał żadnej nagrody. Nawet tak negatywnie odebrany przez krytyków „Tenet” Christophera Nolana zakończył ceremonię z nagrodą za efekty specjalnie. Pozostałe kategorie nie wzbudzały aż takich gorących dyskusji, głównie z tego względu, że przeciętny widz nie kojarzy nominowanych tam produkcji.

Pomimo tego, że tegoroczne Oscary były inne niż zawsze i zapewniły widzom intrygującą kameralną uroczystość z kinem jako takim na pierwszym planie, to nie da się ukryć, że statystki wskazujące na spadek oglądalności ujawniają stosunek odbiorców do tego wydarzenia. Oscary stały się bowiem ostatnio bardzo przewidywalne, wybory zwycięzców (nie umniejszając ich warsztatowi) podszyte polityczno-ideologicznymi podtekstami, a wszystkie ewentualne zaskoczenia pozostawiają po sobie gorzki posmak. Spektakularna wygrana „Parasite” w 2020 roku wyczerpała na długie lata zasoby tajemnej skrzyni z napisem „niesamowite zwroty akcji”. Widzowie tracą zainteresowanie i trudno im się dziwić, skoro nawet tegoroczne zmiany formatu gali wniosły więcej zamieszania i kontrowersji niż realnie wpłynęły na podniesienie jakości. Można powiedzieć, że to wszystko wina koronawirusa i pewnie jest w tym trochę racji. Jak długo jednak przyjdzie nam zrzucać na niego całą odpowiedzialność za ludzkie potknięcia?

Mateusz DREWNIAK