Uleczyć złamane skrzydła

Billy Mills jest jedynym Amerykaninem, który zdobył olimpijskie złoto w biegu na 10 000 metrów.
Źródło: U. S. Marine Corps / Wikimedia Commons

Kiedy w 1964 roku, podczas Igrzysk w Tokio, Billy Mills stanął na starcie biegu na dystansie 10 000 metrów, nie znał go niemal nikt. Niecałe pół godziny później był na ustach całego świata. Niespodziewanie sięgnął po olimpijskie złoto. Medal, o którym marzył, gdy przygniatały go czarne myśli, samotność i odrzucenie.

Billy Mills, a tak naprawdę Makata Taka Hela („ten, który szanuje Ziemię”), przyszedł na świat jako dziecko Indian należących do plemienia Siouxów. Dorastał w biedzie w Dakocie Północnej, na terenie rezerwatu. Rdzennej ludności USA tylko tyle zostało z wielkich połaci amerykańskiej ziemi. 

Dzieciństwo chłopca było trudne. Najpierw w wieku 9 lat umarła jego mama, później odszedł też ojciec. Ojciec, który robił, co mógł, by pomóc dziecku radzić sobie ze stratą mamy. Tata rozumiał jego złość i ból. Rozumiał też nienawiść do tych, którzy nienawidzili Indian i zazdrość wynikającą z braku posiadania czegokolwiek, co miałoby materialną wartość. Mimo to prosił syna, by próbował patrzeć głębiej i dalej, poza ból, nienawiść i zazdrość. By dostrzegał wartości wynikające z własnej kultury i by – przede wszystkim – określił swoje marzenie, a potem je zrealizował. Mówił: „Synu, masz złamane skrzydła. Pewnego dnia jednak, jeśli zrobisz to wszystko, twoje skrzydła będą skrzydłami orła”.

Pan Mills nie pomylił się. W dniu olimpijskiego finału biegu na dystansie 10 000 metrów orzeł mógł po raz pierwszy wznieść się wysoko nad ziemię. 

Ratunek

Pewnego razu, kiedy chłopiec słuchał bajek czytanych mu przez ojca, usłyszał, że olimpijczycy to ludzie wybrani przez bogów. Małemu Billemu bardzo spodobał się ten fragment. Wymyślił sobie, że jeśli zostanie olimpijczykiem i będzie miał kontakt z bogami, to przecież spotka też swoją mamę. Postanowił więc, że kiedyś pojawi się na igrzyskach. Jedyne, co musiał jeszcze zrobić, to wybrać ulubioną dyscyplinę.

Bardzo długo nie wiedział, że jest dobrym biegaczem. Talent odkrył dopiero w liceum. Po stracie obojga rodziców tylko w bieganiu odnajdywał ulgę. Tylko bieganie pozwoliło mu przejść przez niedolę i samotność. Było ratunkiem. „Kiedy biegałem, czułem się ponad wszystkim, poza ciałem” – mówił. Po tym, jak dzięki lekkoatletycznemu stypendium dostał się na studia, kontynuował treningi. Nie sądził jednak, że wkrótce i jego pasja przestanie wystarczać. Że czas w koledżu będzie najtrudniejszym okresem w jego życiu. 

Na studiach wiele spadło na jego głowę. Okazało się, że cierpi na cukrzycę i hipoglikemię. Wraz z chorobą pojawiła się też depresja, a oprócz tego wciąż doskwierała samotność. Obok nie było nikogo, komu mógłby się po prostu wygadać. Miał rodzeństwo, ale nie chciał ich zarzucać. Przecież ich dzieciństwo było równie trudne. Wolał wszystko trzymać w sobie. Jakby tego było mało, czuł, że znajduje się wśród ludzi, którzy nie są w stanie go zrozumieć, go – Indianina, który należał do innego świata. Tym, co jednak przygniatało go najbardziej, był rasizm, historyczna niesprawiedliwość i nierówność społeczna. Jego koledzy zrzeszali się w bractwa, mu nie było można. Bawili się na imprezie, jemu nie pozwolono. Czara goryczy przelała się po zawodach w biegach, kiedy Billy i inni zawodnicy ustawili się do pamiątkowego zdjęcia. Fotograf powiedział: „Ty! Tak, ty. Ten o ciemnej skórze. Wyjdź z kadru”. Nie był to pierwszy taki przypadek.

Kilkadziesiąt minut później Billy stał na krześle w swoim pokoju, obok otwartego okna i zamierzał popełnić samobójstwo. Patrzył w dół z trzeciego piętra. – Sytuacja z fotografem dotarła w głąb mojej duszy i po prostu… złamała mnie – po latach przyznał Mills. Opowiadał, że nie chciał się zabić. Coś mu jednak podpowiadało, że tak trzeba, że w końcu to wszystko się skończy, zazna upragnionego spokoju i ciszy. Od lat bowiem mierzył się z rasistowskimi złośliwościami, uprzedzeniami, z poczuciem bycia gorszym człowiekiem. W końcu pękł i był na skraju skoku. Wtedy stało się coś, czego biegacz do dziś nie potrafi wytłumaczyć. Usłyszał stanowcze i jednocześnie delikatne: „nie rób tego!”, które brzmiało zupełnie jak wypowiedziane przez jego ojca. Słowa pochodziły jakby spod jego skóry. Przypomniały mu o tym, o czym trzy lata po odejściu mamy i tuż przed swoją śmiercią mówił mu tata. Natychmiast oprzytomniał i zszedł z krzesła. Sięgnął po notes oraz ołówek. Napisał: „Złoty medal. Bieg na 10 000 metrów. Wiara”. Marzenie, które miało pomóc uzdrowić jego złamaną duszę. 

Tokio 1964

Billy włożył całą swoją energię w osiągniecie celu, jakim było olimpijskie złoto. Bardzo dużo trenował. Szukał niuansów, które miały mu dać przewagę. To działało. Stawał się coraz szybszy. Wciąż też powtarzał sobie, że może to zrobić, że może zwyciężyć na igrzyskach, może pokonać tych wszystkich wspaniałych biegaczy. 

Praca przyniosła efekty w postaci kwalifikacji na igrzyska, a potem też awansu do finału biegu na 10 000 kilometrów. Z Millsem nikt się nie liczył i trudno o to komukolwiek czynić zarzuty. Przecież na starcie stanęło tyle gwiazd dyscypliny. Był obrońca tytułu z Rzymu – Pyotr Bolotnikov, reprezentant ZSRR. Był Murray Halberg, Nowozelandczyk, który cztery lata wcześniej sięgnął po złoto na dystansie o połowę krótszym. W końcu był też Australijczyk Ron Clarke. Rekordzista świata z wynikiem o minutę lepszym od tego należącego do Billiego. Nic więc dziwnego, że kiedy Indianin poszedł do sklepu Adidasa po nową parę butów, odmówiono mu zakupu, tłumacząc, że pozostałe nieliczne sztuki przeznaczono dla potencjalnych medalistów. Mills jednak nigdy w siebie nie zwątpił. W autobusie wiozącym sportowców na stadion polskiej atletce na pytanie o to, kto wygra bieg na 10 000 kilometrów, odpowiada: „Ja!”. 

Clarke otwiera bieg bardzo mocno. Przyjmuje taktykę zamęczania rywali. Stawka szybko się rozciąga, a potem rozrywa. W połowie dystansu kroku rekordziście świata dotrzymuje już tylko pięciu zawodników. Wśród nich jest Billy, o którym sam komentator mówi, by nie oczekiwać, że może wygrać. Amerykanin, mimo kryzysu i myśli o zejściu z bieżni, biegnie dalej. Po kilkunastu kolejnych okrążeniach w stawce pozostaje trzech biegaczy – Clarke, Mills i Tunezyjczyk Gammoudi. Już tylko 300 metrów. Billy czuje, że spada mu cukier we krwi. Nie szkodzi, ma doświadczenie i doskonale wie, co robić. Musi odpuścić, pozwolić oddalić się przeciwnikom nawet na kilka metrów. Jeśli nie zwolni, zabraknie mu sił na końcówkę. Na 100 metrów przed finiszem postanawia spróbować odrobić straty. Sytuacji nie ułatwiają dublowani zawodnicy, którzy blokują Indianina. Na plecach jednego z nich widzi jednak orła. Orła, o którym w dzieciństwie mówił jego tata! Dla 26-latka to znak. Mills pojmuje, że może wygrać i natychmiast rusza w pogoń za uciekającą dwójką. Pędzi tak szybko, jakby frunął na skrzydłach. Wkrótce piersią rozrywa taśmę na linii mety. Wygrywa! Zegar wyświetla czas o prawie minutę lepszy od jego życiówki i olimpijski rekord. Podbiega do niego sędzia oraz pyta: „Kim jesteś?”. Billy z kolei, nie dowierzając w swój triumf, próbuje dowiedzieć się, czy aby na pewno nie pozostało mu jeszcze jedno okrążenie do pokonania. Z trudem, przy wrzaskach 75-tysięcznej widowni, udaje mu się usłyszeć: „Nie, jesteś nowym mistrzem olimpijskim!”. 

– Powiedziałem sobie w trakcie wyścigu, że wygram, ale mogę nie przekroczyć linii mety jako pierwszy – opowiadał Mills po latach. – To dlatego, że były dwa wyścigi. Pierwszym było uzdrowienie złamanej duszy. A olimpijskie złoto wygrałem przy okazji. 

Po biegu Billy próbował odnaleźć zawodnika z orłem na koszulce. Kiedy się udało, okazało się, że… żadnego ptaka nigdy tam nie było. Orzeł istniał tylko w wyobraźni pierwszego i jedynego Amerykanina, który sięgnął po olimpijskie złoto na dystansie 10 kilometrów.

Życie z uleczonymi skrzydłami

Po igrzyskach Billy miał ambitne plany. Celował w rekord świata, który wciąż dzierżył Clarke. Nigdy jednak nie udało mu się osiągnąć lepszego czasu. W całości poświęcił się pracy na rzecz poprawy warunków życia i sytuacji społecznej rdzennych Amerykanów. Wciąż miał bowiem w pamięci, jak stał na olimpijskim podium, słuchając hymnu Stanów Zjednoczonych, i nie mógł powstrzymać łez. Choć był to piękny moment oraz przepełniała go miłość do kraju, rozpłakał się, bo czuł, że wcale nie należy do społeczności Stanów Zjednoczonych. To sprawiało mu niewysłowiony ból.

Po zakończeniu kariery Mills powołał do życia organizację, której celem stało się wspieranie młodych Indian – zapewnianie im świątecznych posiłków czy budowanie domów kultury, w których młodzież mogłaby spędzać wolny czas. Billy większość swojego życia spędza w rozjazdach po kraju. Odwiedza społeczności rdzennych Amerykanów, szkoły i inne miejsca, by edukować oraz dzielić się swoją życiową mądrością. 

Dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych Mills jest nie tylko orędownikiem sprawiedliwości rasowej i społecznej, ale też przykładem ogromnej determinacji oraz woli walki.

Paulina PSZCZÓŁKOWSKA