Jak tlen wtłaczany do płuc. Recenzja filmu „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”

File:Shang-chi logo.jpg
„Kameralny finał filmu to prawdziwy rollercoaster”/ Źródło: wikimediacommons

W jednym z moich ostatnich artykułów postanowiłem przedstawić kilkanaście najciekawszych premier filmowych drugiej połowy roku 2021. Na tej liście znalazło się oczywiście miejsce dla produkcji od Marvel Studios, lecz z pełną premedytacją pominąłem we wspomnianym zestawieniu dzieło Destina Daniela Crettona zatytułowane „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”. Los chciał, że niezwykle szybko miałem przekonać się o niesprawiedliwości mojego wcześniejszego osądu.

Ta konstatacja wynika z tego, że 25 film wchodzący w skład Marvel Cinematic Universe, choć początkowo sprawiał wrażenie niepotrzebnego i zupełnie obcego wśród pozostałych przedstawicieli tej franczyzy, w ostatecznym rozrachunku zrobił wszystko, abym mógł go pochwalić w prawie każdej kategorii. Ta prosta, bądź co bądź, historia o rozbitej rodzinie wpleciona w opowieść opartą na azjatyckich baśniach oraz superbohaterskich komiksach, urzeka nie tylko swoją świeżością, ale również samą jakością filmową. „Shang-Chi…” to dzieło, które jest jak tlen wtłaczany w kinowe płuca MCU – po ostatnich nieprzekonujących produkcjach pokroju „Czarnej Wdowy” oraz coraz śmielszej ekspansji serialowych historii, przyszłości tego uniwersum na wielkim ekranie pozostawała pod dużym znakiem zapytania. Okazuje się jednak, wbrew ostatnim obserwacjom, że była to jedynie chwila słabości, a nie długotrwała kontuzja powstała na skutek długiego i spektakularnego biegu.

Podstawowym elementem decydującym o oryginalności dzieła Destina Crettona jest kapitalnie napisany i kompletny scenariusz. Choć Marvel przez ostatnie lata przyzwyczaił nas do świetnych historii oraz zapadających w pamięć bohaterów, to zawsze można było wyłapać w tych skryptach jakieś rażące niedociągnięcia. Sytuacja ma się jednak zupełnie inaczej w przypadku filmu „Shang-Chi…”, który nie tylko zachowuje idealny balans między wymaganą ekspozycją, humorem i akcją, ale także kreuje jednego z najbardziej intrygujących (jeśli nie najlepszych) antagonistów całego marvelowskiego uniwersum. Mowa tutaj o postaci Xu Wenwu, ojca głównego bohatera, w którą wcielił się wybitny daleko-wschodni aktor Tony Chiu-Wai Leung, znany z takich tytułów jak „Chungking Express”, „Spragnieni miłości” czy „Hero”. Jego charyzma i wspaniałe umiejętności aktorskie połączone z pełną emocji postacią powołaną do życia na kartach scenariusza dają imponujące efekty. Wenwu jest bowiem nie tyle negatywną postacią filmu, co człowiekiem o zapierającej dech w piersiach przeszłości, bogatym życiu wewnętrznym i obsesyjnej motywacji – wszystkie te cechy czynią z niego bohatera bardziej tragicznego niż permanentnie demonicznego, co pozwala widzowi na łatwą z nim identyfikację, a na pewnym etapie nawet kibicowanie mu w jego misji. Jeśli natomiast chodzi o wspomniane wyważenie scen akcji i niezbędnych elementów fabularnych, to warto tutaj podkreślić nieocenioną rolę reżysera, który niemal bezbłędnie reguluje tempo filmu oraz z dużym wyczuciem przeprowadza widza przez meandry scenariuszowej ekspozycji.

„Shang-Chi…” bawi się estetyką azjatyckiego „kina kopanego”, w którym sekwencje batalistyczne przypominają brutalny, nierzadko absurdalny, taniec. Konwencja ta umożliwiła twórcom opracowanie jednych z najpiękniejszych i zapadających w pamięć scen walk w całym kinowym uniwersum Marvela. Pojedynki indywidualne lub grupowe aż tętnią od emocji, a poruszająca się z gracją kamera dodaje im odpowiedniej podniosłości i klarowności. Wspaniale patrzy się na kolejne wymiany ciosów, które dodatkowo nie stanowią tutaj tylko uatrakcyjniającego akcję elementu, ale również służą jako narzędzia charakteryzacji bohaterów. Szczególnie widać to w końcowych minutach filmu, gdy opowieść przywdziewa bardziej baśniowe szaty, a tytułowe dziesięć pierścieni gra fabularne pierwsze skrzypce.

Mówiąc o finale produkcji oraz jej wszelakich zaletach, nie można przejść obojętnie obok rozwiązań, które należy nazwać powtarzalnymi grzechami MCU. Choć przez praktycznie cały film twórcy skutecznie odcinają się od znanych już fanom błędów, to ostatecznie na własne życzenie wpadają w zastawione przez ich poprzedników pułapki. Krótko po kameralnej i emocjonalnej części finału, rozegranej po mistrzowsku, przychodzi czas na pompatyczne zakończenie, które zdecydowanie odstaje jakością od całej reszty produkcji. Wygląda to trochę tak jakby scenarzyści wprowadzając do swojego dzieła mnóstwo sprawdzonych postaci i pomysłów z kart komiksów nie za bardzo wiedzieli co z nimi później zrobić. Zdecydowali się więc na wielką bitwę o zasięgu kosmicznym, która choć z całą pewnością zapowiada wiele późniejszych wydarzeń w kinowo-serialowym świecie Marvela, to sprawie wrażenie doklejonej do, już na tamtym etapie, niezwykle spójnego dzieła.

Skupiając się jednak na całokształcie i puszczając w niepamięć minimalne niedociągnięcia, „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” to obraz o niebagatelnej dla całego uniwersum wadze, szczególnie, że jego wyjątkowość nie wynika z powodów wyłącznie fabularnych, a przede wszystkim z jego niezaprzeczalnej wartości filmowej. Jedyne co należy jeszcze tutaj dodać to prostą rekomendację: idźcie go zobaczyć na kinowym ekranie póki jeszcze można!

Mateusz DREWNIAK