Oto nowy pop. Recenzja albumu „Młody Matczak”

Jednym z największych atutów Maty jest wykreowany przez muzyka wizerunek /źródło: sbmstore.pl

Przez niektórych nazywany polskim Eminemem, raper Michał „Mata” Matczak to dziś z całą pewnością najpopularniejszy rodzimy artysta młodego pokolenia. Jego charakterystyczny wizerunek i kontrowersyjne utwory kojarzą nie tylko nastoletni fani, ale także dorośli spotykający się z nim w radiu, telewizji czy internecie. Jego debiutancki poczwórnie platynowy krążek „100 dni do matury” zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Czy najnowsze wydawnictwo Maty sprostało monstrualnym oczekiwaniom słuchaczy?

Syn warszawskiego prawnika i wykładowcy akademickiego, Marcina Matczaka od momentu pojawienia się na polskiej scenie hip-hopowej dwa lata temu konsekwentnie buduje swoją renomę i rozpoznawalność. Spektakularny sukces pozwolił mu nawiązać współpracę z takimi raperami jak Quebonafide („ASPARTAM”), Żabson („Aromatyczne przyprawy”), Białas („Drift”, „PDW”), Solar i Jan-Rapowanie („Zobaczymy”) czy White 2115 [„Oh Oh (lalala)”]. Niektórzy z nich, z racji przynależenia do tej samej wytwórni, spotkali się z Matą również przy okazji tworzenia płyty „Hotel Maffija”, na której znalazło się miejsce dla największego zbiorowego hitu SBM Label – „A nie pamiętasz jak?”. Ten bezprecedensowy imprezowy kawałek, ubarwiony chwytliwym refrenem i zwrotką Matczaka, stanowił swego czasu kolejny dowód na unikatowość Maty oraz jego solidne umiejętności techniczne.

Wreszcie po długim okresie milczenia przyszedł moment na to, aby odsłonić chociaż część kart, którymi Mata będzie chciał reklamować swoje drugie studyjne wydawnictwo. Single „Patoreakcja”, „Kiss cam”, „La la la (oh oh)”, „Papuga” i „Szmata”, choć bijące kolejne rekordy popularności oraz będące świetnym dowodem na wciąż poszerzający się muzyczny warsztat młodego rapera, nie składały się jednak w spójną całość. Początkowo wydawało się bowiem, że „Młody Matczak”, z uwagi na tytuł, będzie albumem o zacięciu autobiograficznym; później, że to opis stanu człowieka po doświadczeniu sławy i sukcesu; w końcu załamywano ręce i stwierdzano, że Mata nagrał płytę będącą zbiorem luźnych, niepowiązanych ze sobą w żaden sposób kawałków. Okazuje się jednak, że każda z tych teorii jest na swój sposób prawdziwa.

Podróż przez dorosłość i warszawską dżunglę

W przeciwieństwie do wspomnianych już nieskładających się w żadną sensowną całości singli, „Młody Matczak” jawi się jako materiał zaskakująco dobrze uporządkowany. Poprzez strukturę albumu, którą współtworzą trzy następujące po sobie części, autor chce opowiedzieć historię swojej przemiany z beztroskiego obracającego wszystko w żart licealisty w dojrzałego rapera, walczącego z mrocznymi stronami sławy i sukcesu. Poza standardowymi piosenkami płyta zawiera również kilka narracyjnych wstawek (tzw. skitów), które wprowadzają odbiorcę w sam środek akcji i systematyzują muzyczną spowiedź Michała Matczaka.

Pięć utworów otwierających płytę to zapis pierwszych kroków stawianych w kierunku  dorosłości. Mata uczy się składać szafki i robić domówki. Dominuje tutaj imprezowa i wakacyjna atmosfera, w której podmiot liryczny zatraca się i pozwala sobie na wręcz niebezpieczne zachłyśnięcie się sukcesem. Zdecydowanie najlepszym kawałkiem w tej sekcji jest klubowy i energiczny „Blok”, na którym gościnnie udzieliła się grupa Gombao 33, czyli paczka przyjaciół Maty. Zręczna manipulacja flow, zapadający w pamięć refren oraz skoczny instrumental czynią z tego utworu idealną egzemplifikację stanu przemożnej radości, w jakim znalazł się bohater płyty. Nie da się jednak ukryć, że taka utopijna rzeczywistość nigdy nie trwa wiecznie.

W środkowym segmencie albumu (piosenki od szóstej do trzynastej) można zauważyć symptomy nadchodzącej zmiany. Podmiot liryczny snuje tutaj liczne refleksje nad własną przeszłością, wspomina stary szkolny świat znikający w otchłani czasu, a w melancholijnym kawałku „2001” zrezygnowanym tonem opisuje traumatyczne doświadczenia związane z koronawirusem, który jak sam mówi: „zabrał mi mój dwudziesty rok życia”. Nie jest to jednak koniec męczących go demonów, gdyż zaraz potem słuchacze zatapiają się w utworach „Faka” i „Szmata”, składających się na wewnętrzną muzyczną dylogię. Oba dzieła stanowią niejako początek marazmu krępującego Matczaka, który poprzez metaforę prostytucji stara się przekazać swoim fanom gorzkie wnioski dotyczące istoty jego twórczości. Szczególnie w tej drugiej piosence młody raper zdaje się mówić, że doświadczył „artystycznego zeszmacenia się”, zniewolenia przez obowiązujące trendy oraz branżę, narzucającą mu to, o czym ma rapować. Wylewającym się ze „Szmaty” oznakom bólu i degeneracji towarzyszy hipnotyczny beat, zapętlający tę śmiercionośną spiralę moralnego upadku, zarówno w sensie przenośnym jak i dosłownym.

Szczytem tego kryzysu jest utwór „Kurtz”, do którego dograł się Taco Hemingway. Bezapelacyjnie jest to najlepszych kawałek na całym albumie, o czym świadczy nie tylko głębia podjętych rozważań, ale również sposób ich przedstawienia. Tytuł ten to opowieść o depresji i niekończącym się wyścigu sięgania po „więcej, szybciej i sprawniej”. Zarówno Michał Matczak, jak i Filip Szcześniak rapują o toczącej ich obsesyjnej chorobie sławy, wymuszającej na nich nieustanne doskonalenie swojej muzyki i ukrywanie słabości. Ponadludzkie wymagania fanów oraz dziennikarzy, ciągle oczekujący spektakularnych wyników i czyhających na każdy ich najmniejszy błąd, doprowadzają do czarnych myśli o końcu kariery, utracie przez lata wypracowanej pozycji oraz ucieczce do dżungli na wzór pogrążonego w szaleństwie Kurtza znanego z powieści Josepha Conrada pt.: „Jądro ciemności”. Taco Hemingway świetnie współgra z swoim młodszym kolegą po fachu, po raz kolejny udowadniając, że nadal jest jednym z najlepszych tekściarzy w polskim rapie. Natomiast mroczny instrumental, autorstwa Kubi’ego Producenta, pozwala słuchaczowi w pełni doświadczyć niepokojącego obrazu skąpanej w deszczu Warszawy i trudnego stanu psychicznego obu artystów.

Następujący po tej wspaniałej muzycznej uczcie utwór „67-410” przenosi nas wspomnieniami do chwil spędzanych przez Matę z jego zmarłym dziadkiem. Motyw śmierci oplatającej całą rzeczywistości i zabierającej ze świata wszystko, co najlepsze bardzo ciekawie koreluje z atmosferą „Kurtza”, a także prowadzi do przełomowego momentu całego albumu. W połowie piosenki melancholijny beat zmienia się bowiem na bardziej relaksujący, a podmiot liryczny wychodzi powoli z otchłani smutku i żalu. Ukojenie znajduje w swojej twórczości, koncertach i kontakcie z fanami. Ostatecznie dojrzewa, przekracza kolejny próg na artystycznej ścieżce, ubogacony o nowa doświadczenia oraz zahartowany tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym.

Trzecia część płyty (od numeru czternastego aż do końca) to nieskrępowany wyraz akceptacji przez Matę blasków i cieni osiągniętego przez niego sukcesu. Dzięki uporządkowaniu wszystkich spraw wewnętrznych podmiot liryczny ma wreszcie przestrzeń na powrót do lekkich i przyjemnych refleksji (kapitalna „Papuga” napisana w kolaboracji z Quebonafide oraz Malikiem Montaną, dwa kawałki z gatunku love songu zatytułowane „Kiss cam” i „Szafir”, imprezowy „Młody Bachor” czy freestyle’owy numer „15,2”), a także na rozprawienie się ze spływającą na niego zewsząd krytyką. W centrum całego tego segmentu jest oczywiście wspomniana już „Patoreakcja”, o której wystarczy w tym miejscu powiedzieć tyle, że godnie kontynuuje wątki podjęte w „Patointeligencji” i z charakterystycznym dla Maty brakiem zahamowani punktuje absurdy polskiej społeczno-politycznej rzeczywistości.

„Śpiewać każdy może / Jeden lepiej…”

Bez względu na to, czy komuś przypadnie do gustu tematyka tekstów „Młodego Matczaka” trudno znaleźć dobre argumenty pozwalające zaprzeczyć temu, że młody raper dokonał ogromnego progresu względem poprzedniego albumu. Tak jak „100 dni do matury” utrzymane było w oldschoolowej estetyce, a melorecytacja wsparta odpowiednim akcentowaniem wyrazów stanowiła tam główną techniką rapowania, tak najnowszy krążek Maty imponuje różnorodnością stylów i płynnym przechodzeniem z jednej formy nawijania do drugiej. Pozytywnie szokować może zaskakująco często wykorzystywane na płycie śpiewane flow, wspomagane bardzo dobrze ustawionym auto-tune’em, który pozwala praktycznie bezbłędnie bawić się tonacją wokalu. Z kolei umiejętności techniczne Maty sprawiają, że jego rap jest niezwykle elastyczny – „Młody Matczak” pełen jest fragmentów, w których poza śpiewem usłyszymy nierzadko modulacje głosu, naprzemiennie szybkie i wolne tempo nawijania kolejnych wersów, dobrą dykcję skontrastowaną z mamrotaniem czy nawet niechlujnym składaniem zdań oraz ciągle ścierający się krzyk z szeptem.

Abstrahując nawet od wszystkich tych kwestii, trudno podejrzewać o złe brzmienie projekt, przy którym od strony realizacyjnej pracowało na raz łącznie aż siedem osób (pięć odpowiedzialnych było za produkcję wokali, a dwie pomagały w sferze określanej jako mix/mastering), w tym takie osobowości jak Janusz Walczuk czy DJ Johny. Na pochwałę zasługują także producenci beatów, spośród których warto wyróżnić Młodego Klaksona, do niedawna twórcę wyłącznie internetowego, zajmującego się fanowskimi instrumentalnymi coverami znanych piosenek. Cieszyć może jego udział przy produkcji utworu „Nasza klasa ale to drill”, nie tylko ze względu na solidną jakość wykonania podkładu muzycznego, ale również wykorzystaną szansę promocji własnej osoby i swoich wyjątkowych umiejętności. Pozostałe podkłady instrumentale zachwycają różnorodnością – na krążku poza drillem usłyszymy również samplowane i oldschoolowe beaty, rockowy trap oraz popowe i nowoczesne brzmienia. To bogactwo przekłada się na brak nudy i towarzyszące podczas odsłuchu nieustanne napięcie, powstałe w oczekiwaniu na jakieś kolejne zaskakujące muzyczne zestawienie.

Mówiąc o kwestiach technicznych dużym zaniedbaniem byłoby pominięcie w tej refleksji warstwy lirycznej albumu. Mata postarał się o to, aby pomimo znacznego poszerzenia się jego warsztatu nie zatracić przy tym przyzwyczajeń nabytych podczas pracy nad debiutanckim krążkiem. W „Młodym Matczaku” nadal pobrzmiewają echa przyziemnych, wulgarnych i pozornie pospolitych tematów, z których za pomocą czasem absurdalnych a czasem wyrafinowanych metafor, raper wyciąga niespodziewaną głębię. Podobnie rzecz ma się z obecnymi w tekstach licznymi odwołaniami do kultury wysokiej (literacki motyw choroby Kurtza, „Nasza klasa” Jacka Kaczmarskiego jako klasyka poezji śpiewanej) oraz popularnej (parafraza wersów z utworu „Szklanki” Young Leosi, nawiązanie do filmu „Fight Club” Davida Finchera).

Nie każda mozaika jest idealna

Bezkompromisowe mieszanie przeciwstawnych wartości, postaw, wysokich i niskich treści oraz łamanie zasady decorum sprawia, że postmodernistyczna sfera twórczości Maty niekiedy wymyka się spod kontroli. Prowadzi to do tego, że nie wszystkie utwory składające się na „Młodego Matczaka” słucha się z taką samą przyjemnością. Choć sama struktura płyty wydaje się spójna i przemyślana, to istnienie niektórych piosenek można wytłumaczyć tylko czystym przypadkiem i kaprysem twórcy. Środkowa część album wypełniona po brzegi trudnymi i poważnymi zagadnieniami zdecydowanie góruje jakością nad pozostałymi dwoma, które sprawiają wrażenie pustych i służą jako wypełniacze. Dotyczy to szczególnie takich kawałków jak „Skute bobo”, „La la la (oh oh)”, „Szafir”, „15,2 (freestyle)” czy „Młody bachor”, które nie są na tyle chwytliwe, aby zagościć na naszych głośnikach dłużej niż kilka dni. To właśnie tutaj ujawnia się największy problem „Młodego Matczaka”, niejako możliwy do zdiagnozowania już na etapie pojawiania się promocyjnych singli – większość z utworów dobrze funkcjonuje jedynie w obrębie samej płyty, ale poza nią znacznie odstaje poziomem od reszty. Ten brak balansu i rażąca nierówność pomiędzy poszczególnymi częściami krążka jest skazą tak rażącą, że nie sposób przejść obok niej obojętnie.

Na szczęście do przedpremierowego zamówienia płyty w wersji delux dołączana była również EP-ka „100 dni po maturze”, stanowiąca pomost pomiędzy debiutanckim albumem a „Młodym Matczakiem”. Słuchacz otrzyma w niej na deser to wszystko czego mogło mu brakować przy odbiorze głównego wydawnictwa, czyli lekkie i niezobowiązujące przemyślenia Maty-licealisty, w których podmiot liryczny opisuje swoje ostatnie dni w szkole i żegna się powoli ze swoim starym, przeciętnym życiem. Refleksje Michała świetnie uzupełniają lukę w jego biografii tuż przed spektakularnym wybuchem popularności oraz pozwalają zajrzeć na chwilę za kulisy wielkiego świata muzyki. Piosenki „Kontrakt” czy „100 dni do matury (outro)” posiadają nie tylko wszystkie te cechy, ale również uzupełniają je o dodatkowe opisy stanu mentalnego Maty i chwytliwe porównania świata hip-hopu do piłkarskiego rynku transferowego. Prawie piętnastominutowy minialbum spełnił zatem pokładane w nim nadzieje znakomicie i co najważniejsze, nie przyćmił swoją jakością sprzedawanego wraz z nim sztandarowego materiału Maty.

W jednym z utworów znajdujących się na EP-ce, podmiot liryczny przyznaje przed właścicielami wytwórni Solarem i Białasem, że „chce robić nowy pop”. Patrząc na dotychczasową karierę Maty przywołana deklaracja bardzo szybko zmieniła swój status z „obietnicy bez pokrycia” na „zadanie do wykonania w najbliższym czasie”. Trudno odmówić Macie niepodważalnego wkładu w uczynienie z polskiego rapu muzyką popularną. Choć ten młody artysta jest na scenie stosunkowo krótko to już zdążył osiągnąć znacznie więcej niż lwia część rodzimych raperów przez całą swoją karierę. Album „Młody Matczak” przy wszystkich swoich mankamentach stanowi niezbity dowód na wyjątkowość reprezentanta SBM Label oraz na towarzyszącą muzykowi ciągłą chęć rozwoju. Mata nie boi się przekraczać dozwolonych granic, ani nie wstydzi się eksperymentować. Nawet jeśli czasem przytłacza go rola pokoleniowego fenomenu, to należy docenić fakt, że ciągle pozostaje taki sam. W końcu, jak sam powiedział na gali Popkillerów w 2020 roku: „Szczerość jest podstawą hip-hopu”.

Mateusz DREWNIAK