Kontemplując obraz. Recenzja „Diuny” Denisa Villeneuve’a.

„Diuna zachwyca między innymi swoją oszałamiającą warstwą wizualną”/ Źródło: warnerbros.pl

Heraklit z Efezu powiedział kiedyś, że „nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki”, ponieważ woda tam się znajdująca już dawno odpłynęła. Podobnie jest z adaptowaniem literatury – każda kolejna próba okraszona będzie zupełnie innym podejściem do pierwowzoru i może przynieść różne efekty. Prawdopodobnie z takiego założenia wyszedł Denis Villeneuve, który przenosząc na ekran „Diunę” Franka Herberta, był bogatszy o lekcję boleśnie przyswojoną przez Davida Lyncha prawie czterdzieści lat wcześniej.

Wspomniane niepowodzenie Lyncha wynikało przede wszystkim z specyficznej i trudniej do przełożenia na język filmowy narracji jednego z najważniejszych dzieł zachodniego nurtu science-fiction. Herbert stworzył bowiem opowieść nastawioną na kontemplację różnorodnych zagadnień filozoficznych i społeczno-politycznych, z użyciem narratora wszechwiedzącego, znającego myśli każdego z bohaterów, a także poetyki snu. Taka koncepcja powodowała, że medium filmu nastawione na operowanie wizualnością lub dialogiem, w celu komunikowania istotnych dla fabuły treści, poniosło w 1984 roku sromotną porażkę, gdyż zmuszane było na każdym krok do kreowania swoistej meta-narracji wyjaśniającej widzowi przedstawiane wydarzenia.

Pomysł Villeneuve’a polegał z kolei na umiejętnym wykorzystaniu możliwości kina oraz minimalizacji warstwy językowej. Jak się można domyślić, zmusiło to reżysera do pójścia na niełatwy kompromis – jego „Diuna” adaptuje więc zaledwie połowę pierwszej książki wchodzącej w skład całej serii „Kronik Diuny” oraz skupia się na możliwie najbardziej precyzyjnym zarysowaniu konturów skomplikowanego świata przedstawionego i funkcjonujących w nim bohaterów. Ekspozycyjny charakter dzieła może zrazić do siebie wielu kinomanów, lecz należy docenić to, że Villeneuve nie popełnia błędu swojego kolegi po fachu i dzielnie trzyma się swojej idei objaśniania uniwersum Herberta za pomocą narzędzi wywodzących się bezpośrednio z filmu – używa wizualnych metafor, opowiada starannie przygotowanymi kadrami oraz antycypuje przyszłe wydarzenia za pomocą profetycznych wizji brutalnie wdzierających się do uporządkowanej struktury montażu.

Tam, gdzie Herbert wyjaśnia sny dręczące młodego arystokratę, Paula (Timothée Chamet), twórca „Blade Runner 2049” sięga po przepięknie sfilmowane oniryczne sekwencje. Gdy książę Leto (Oscar Isaac) rozmawia ze swoim synem o dziedzictwie przodów, Villeneuve zabiera nas na położone na morskim klifie i przypominające malarskie kompozycje Caspara Davida Friedricha cmentarzysko rodu Atrydów. W końcu pierwsze zetknięcie z pustynną powierzchnią Arrakis wystylizowane jest na starannie wyreżyserowaną militarną inwazję. Minimalizm inscenizacyjny łączy się tutaj z sterylnością scenografii, czyniąc z „Diuny” film niezwykle estetyczny i starannie przemyślany. Jest to kino, które pochłania widza swoją spektakularnością oraz przy asyście odpowiedniej ilości dialogów, pragnie opowiadać swoją historię przede wszystkim dzięki dopieszczonym kadrom. Trudno oprzeć się romantycznym pejzażom Kaladana, rodzimej planety Atrydów czy niebezpiecznym pustynnym pustkowiom Diuny, ciągnącym się aż po horyzont. Szczególnie, że obrazy te nie funkcjonują wyłącznie jako ładne widoki, ale niosą ze sobą ważne dla filmu znaczenia.

Podjęte decyzje sprawiają oczywiście, że nie wszystkie niuanse powieści zostają wprowadzone do diegezy filmu, choć najważniejsze z nich, czyli problem mesjanizmu, polityczne rozgrywki, kwestie dziedzictwa dynastycznego oraz zagadnienia profetyczne, znajdują w dziele Villeneuve’a miejsce stosowne do swojej wagi. Nie da się ukryć, że na omówionych wyżej rozwiązaniach cierpi wypakowany po brzegi informacjami scenariusz. Dopiero gdzieś w połowie filmu możemy bowiem mówić o rozpoczęciu właściwej akcji, gdy wszystkie rozstawione na szachownicy pionki ruszają do ofensywy. Następujące po tym przełomie sceny batalistyczne oraz sekwencja istotnych, z punktu widzenia fabuły, sytuacji sprawia, że ostatnia godzina filmu zamienia się w pędzący pociąg, w którym odbiorca wreszcie doświadcza rozwoju relacji między bohaterami oraz wpada w wir onirycznych wizji antycypujących przyszłe wydarzenia. Na szczęście nad całym tym zamieszaniem czuwa utalentowany reżyser, który podczas nieustannego bombardowania widza tonami treści znajduje czas na wykreowanie, niejako „w biegu”, całkiem przyzwoicie napisanych postaci. Z kolei wszędzie tam, gdzie Villeneuve i reszta scenarzystów polegli, do akcji wkracza iście gwiazdorska obsada, łatająca swoimi solidnymi umiejętnościami aktorskimi wszelkie charakterologiczne dziury.

Podział pierwszego tomu „Kronik Diuny” Franka Herberta na dwa filmy jest decyzją co najmniej kontrowersyjną, lecz broniącą się skrupulatną realizacją założeń twórców, którzy przed rozpoczęciem fabularnych wolt chcieli wprowadzić widzów w ten skomplikowany świat, rozmieścić bohaterów na wielkiej piaskownicy, a problem braku wartkiej akcji postanowili rozwiązać wykorzystaniem poetyki sennych wizji. Niestety nie wszystkie plany udało się, z mniejszym lub większym sukcesem, wdrożyć w życie, czego najlepszym przykładem jest zakończenie filmu. Ostatnie sceny dzieła sprawiają wrażenie urwanych nagle i zdecydowanie zbyt mechanicznie, w myśl wcześniejszych twardych ustaleń scenarzystów. Ze świecą szukać tutaj jakieś subtelnej puenty lub wyczerpującego podsumowania dotychczasowej fabuły. Sztuczne wydaje się w tym kontekście ostatnie zdanie: „To dopiero początek”, wypowiedziane przez jedną z postaci. Gdyby film nie sprzedał się wystarczająco dobrze moglibyśmy mówić w przypadku ten kwestii dialogowej nawet o żałosnej wpadce. Na szczęście studia Warner Bros. oraz Legendary poinformowały za pośrednictwem swoich mediów społecznościowych o rozpoczęciu oficjalnych prac na sequelem. Nie ma więc już żadnych wątpliwości, że historia Paula Atrydy dostanie swoje stosowne rozwinięcie, w którym będzie więcej miejsca na akcje i rozwój bohaterów niż uciążliwą, acz konieczną ekspozycję.

Nietrudno zatem odgadnąć, że wszystkich oczekujących po „Diunie” Denisa Villeneuve’a filmu na miarę nowych „Gwiezdnych Wojen” czeka z pewnością spory zawód. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że najnowszą adaptację „Diuny” chłonie się całym sobą, konsekwentnie zatapiając się w misternie wykreowany na ekranie świat przedstawiony. Przypomina to kontemplację dzieła w galerii sztuki – czasem wystarczy tylko spojrzeć na dany obraz, aby odpłynąć w nieznane przestrzenie. To taki typ filmu, który w oczach jednych będzie nudny i dziwacznie skonstruowany, natomiast dla drugich okaże się prawdziwą ucztą.

Mateusz DREWNIAK