Jaki kraj taki Farage

Zbigniew Ziobro to polski Nigel Farage? Źrodło: flickr.com/KPRM

Na finiszu ubiegłego roku Zbigniew Ziobro nadal walczył o suwerenność Polski. Tym razem na celowniku Ministra Sprawiedliwości znalazł się tzw. mechanizm warunkowości. Skierował on wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o stwierdzenie niekonstytucyjności tego rozwiązania, które rok temu zaakceptował sam premier Morawiecki. O co tym razem chodzi prokuratorowi generalnemu i jak w tej perspektywie kształtuje się jego pozycja w koalicji rządzącej?

Podczas zorganizowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości konferencji prasowej minister Ziobro do spółki ze swoimi giermkami Sebastianem Kaletą oraz Marcinem Warchołem urzekli nas opowieścią o niepraworządnej i autorytarnej Unii Europejskiej. Po podkreśleniu, że to w zasadzie Niemcy forsują pomysł mechanizmu wiążącego środki unijne z kwestią praworządności oraz że szczegółowo go przeanalizowano, szef Ministerstwa Sprawiedliwości powiedział, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że „jest to rozwiązanie w sposób jaskrawy sprzeczne z polską konstytucją”. Argumentacje całej trójki można w zasadzie podsumować stwierdzeniem, że Unia Europejska pozatraktatowo rozszerzyła swoje uprawnienia. Bardzo ciekawa w tym kontekście była wypowiedź Marcina Warchoła. Posłużył się on dokładnie tą samą analogią, co kiedyś Margaret Thatcher odnośnie budżetu państwa, ponieważ stwierdził, że: „Unia Europejska nie ma własnych kompetencji, to państwa członkowskie są dawcami i gestorami kompetencji przyznanych UE”.

No dobrze, ale jak to się stało, że Zbigniew Ziobro posiada tak wielką władzę? W tym celu musimy cofnąć się o kilka lat. Otóż na początku było ich trzech: Jarosław Kaczyński, Jarosław Gowin oraz Zbigniew Ziobro. Co prawda nie płynęła w nich jedna krew, ale jeden przyświecał im cel – Polska sercem Europy. Polski Triumwirat zawiązał się jeszcze przed wyborami parlamentarnymi w 2015 roku. Jak dobrze wiemy, karty wtedy rozdawał prezes Kaczyński i nie było to związane z charyzmą, lecz prostą matematyką sejmową. Sytuacja znacząco zmieniła się po wyborach w 2019 roku, kiedy to Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin powiększyli liczbę swoich parlamentarzystów i powoli zaczęli się sprzeciwiać woli prezesa Prawa i Sprawiedliwości. W ten sposób docieramy do połowy roku 2021, odejścia Gowina ze Zjednoczonej Prawicy i rozpadu Triumwiratu. Od tego momentu możemy mówić o gwiezdno-wojennej „zasadzie dwóch” w koalicji rządzącej i jeszcze większym wzroście znaczenia ziobrystów.

Sytuację tą można w pewnym sensie przyrównać do brytyjskiej sceny politycznej sprzed paru lat. Mieliśmy wtedy do czynienia z względnie umiarkowaną Partią Konserwatywną i ciągnącą ją silnie w stronę eurosceptycyzmu Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. W pewnym uproszczeniu jest tak teraz w Polsce. Mamy umiarkowane Prawo i Sprawiedliwość, a nasz Nigel Farage razem ze swoją Solidarną Polską nakierowuje swojego dojrzalszego kolegę na skrajny dyskurs antyunijny. Dodać do tego należy jeszcze jednak jeden problem. Prawo i Sprawiedliwość i ziobryści są razem w koalicji, a Torysi z Faragem nigdy nie byli. W perspektywie tego, że Solidarna Polska pozwala sobie na coraz więcej, jest to znacząca trudność, bo ukazuje Prawo i Sprawiedliwość jako osłabiającego się koalicjanta.

Wobec takiej sytuacji widzę trzy rozwiązania dla Prawa i Sprawiedliwości. Po pierwsze, partia może spróbować rozpisać przedterminowe wybory, pójść do nich samodzielnie i zobaczyć, co się stanie. Po drugie, istnieje możliwość próby „zniszczenia” Solidarnej Polski i przejęcia jej parlamentarzystów, co jednak uważam za wątpliwe. Pozostaje jeszcze opcja czekania do końca kadencji parlamentu. Czego by Prawo i Sprawiedliwość nie zrobiło, jedno wiemy na pewno – pomimo znaczącej przewagi nad ziobrystami, stąpa teraz po bardzo kruchym lodzie.

Adam BRATKA