Złota bańka dyskryminacji, czyli co (nie) zmieniło się w kwestii Grammy

Grammy wzbudza kontrowersje kolejny rok z rzędu. / Źródło: pixabay.com

Na początku kwietnia poznaliśmy wreszcie laureatów Oscarów. Po najważniejszej filmowej gali rozdania nagród, siedem dni później przyszedł czas na muzyczne wydarzenie roku. Statuetka Grammy przez światowych artystów uważana jest za najbardziej prestiżową nagrodę, jaką można w ogóle zdobyć w ciągu całej kariery artystycznej. Ostatnie edycje wydają się jednak podważać autorytet gali. Czy Grammy’s nadal są tak znaczące i na ile autentyczna jest ocena członków Akademii?

64. rozdanie nagród Grammy obyło się na czwartego kwietnia w stanie Nevada, konkretnie na arenie MGM Grand Garden Arena w Las Vegas. Narodowa Akademia Sztuki i Techniki Rejestracji wybrała wówczas artystów, których muzyczne dokonania zawładnęły w ostatnim roku międzynarodową sceną muzyczną. Ze względu na pandemię wydarzenie zostało przesunięte z końca stycznia. Zmiana daty tegorocznych Grammy nie zatarła jednak niesmaku, który szczególnie pojawił się u widzów w kontekście imprezy z ubiegłego roku. W tym, zyskaliśmy jedynie potwierdzenie dyskryminacji panującej na amerykańskim rynku muzycznym i nieustannego podążania tym właśnie torem, przez co Akademia ponownie pominęła zasługujących na wyróżnienie wykonawców. Mowa tutaj chociażby o niesprawiedliwości wobec południowokoreańskiego zespołu BTS, który do zeszłorocznej, 63. edycji Grammy, został nominowany ze swoim hitem „Dynamite”. Utwór grany był nawet w polskim radiu, co jest wyjątkowością, jeśli chodzi o k-pop i twórczość artystów z Azji, a od momentu debiutu w Internecie pobił ogrom rekordów i otrzymał wiele wyróżnień. Utwór kilkakrotne był numerem jeden na głównej liście Billboardu. Teledysk do „Dynamite” pobił zaś rekord wyświetleń na YouTube w ciągu 24 godzin (miał w tym czasie ponad 100 milionów odsłon).

Osiągnięć piosenka miała znacznie więcej, a jednak Narodowa Akademia nominowała ją tylko w jednej i to dość pobocznej kategorii, mianowicie za Best Pop Duo/Group Performance. Po tym, jak nagroda zawędrowała ostatecznie do Lady Gagi i Ariany Grande (która zresztą nie pojawiła się na ceremonii kolejny rok z rzędu) za „Rain On Me”, oliwy do ognia dolało przeciągnięcie spektakularnego występu grupy na sam koniec gali. Pojawiło się wiele głosów, że samo zaangażowanie w wydarzenie koreańskich artystów miało jedynie przyciągnąć uwagę fanów grupy oraz podbić oglądalność Grammy, która od kilku lat wyraźnie kuleje.

W tym roku również nie obyło się bez kontrowersji, ale zacznijmy od początku. O 22:00 rozpoczęła się tak zwana gala pre-Grammy, a zaraz po niej, o północy, największe gwiazdy zaczęły się gromadzić na czerwonym dywanie. To właśnie podczas tej pierwszej uroczystości pierwotnie prezentowana miała być kategoria Best Pop Duo/Group Performance, w której znów nominowani zostali BTS, tym razem za swój kolejny hit w języku angielskim – „Butter”. Tuż przed jej rozpoczęciem okazało się jednak, że przeniesiono ją na galę główną (prowadzoną przez Trevora Noaha), a to ponownie podniosło głosy o chęci zwiększenia oglądalności tej „ważniejszej” części wydarzenia.

Tym razem nie było powtórki z rozrywki w kwestii występu grupy. Zaprezentowali utwór, za który otrzymali nominację, wykonując go w czwartej kolejności tuż po pokazie formacji Silk Sonic, Olivii Rodrigo i J Balvinie oraz przyznaniu nagrody za Najlepszą Piosenkę Roku (którą otrzymał utwór „Leave The Door Open” Silk Sonic). Po entuzjastycznych reakcjach publiczności i owacjach na stojąco nietrudno było wywnioskować, że performance południowokoreańskiej grupy zachwycił całą widownię. Nawet najbardziej widowiskowy występ w stylu Jamesa Bonda nie zagwarantował im jednak statuetki także tym razem (przypadła ona duetowi Doja Cat i SZA za „Kiss Me More”). Ponownie poskutkowało to wymierzeniem w stronę Narodowej Akademii oskarżeń o dyskryminację rasową.

Innymi artystami, którzy musieli się z nią mierzyć właśnie w przypadku gali Grammy są m.in. The Weeknd czy Zayn. Jeśli chodzi o tego pierwszego, jego odnosząca duży sukces płyta „After Hours” nie otrzymała ani jednej nominacji podczas przeprowadzanych w listopadzie 2020 roku preselekcji. Artysta oskarżył wówczas całą galę o korupcję, odwołał swój planowany występ oraz zapowiedział bojkot wobec tej imprezy. Podobne stanowisko zaprezentował były członek One Direction, który w swoim wpisie na Twitterze powiedział wprost: „Pie*rzyć Grammy”.

Ale prócz negatywów, pojawiły się również elementy, które można ocenić na plus. Należały do nich m.in. przewijające się przez całą galę występy gwiazd światowego formatu. Imponujące muzyczne wykonania urozmaicały całe show, które wypełniały niestety liczne reklamy, co jest już współcześnie standardem (pod koniec gali pojawiały się dosłownie co nominację czy pokaz). Warto wspomnieć chociażby występ Lil Nasa X, który zaśpiewał najbardziej popularne hity z najświeższej płyty: „Dead Right Now”, „MONTERO (Call Me By Your Name)” oraz „Industry Baby” w duecie z Jackiem Harlowem. Całość zaprezentowana była w barwnym, energetycznym klimacie. Emocjonalne show dali publiczności również Billie Eilish i Finneas z utworem „Happier Than Ever”, podobnie jak amerykańska wokalistka H.E.R. z piosenkami „Damage” (wykonaną z Jimmym Jamem & Terrym Lewisem), „We Made It” (z Travisem Barkerem) i „Are You Gonna Go My Way” (z Barkerem i Lennym Krawitzem). Poza nimi na scenie zaśpiewały jeszcze takie gwiazdy jak: Lady Gaga, John Legend, Justin Bieber z Giveonem i Danielem Caesarem czy Brothers Osborne – wszyscy dali wyjątkowy popis swoich muzycznych umiejętności i umilili wieczór innym obecnym celebrytom, wśród których nieoczekiwanie znalazły się nawet tiktokerki, m.in. Addison Rae.

Innym, wartym uwagi aspektem była honorowa minuta ciszy, którą cała arena uczciła pamięć poległym w wojnie w Ukrainie oraz dziejącej się tam tragedii. Wyświetlono przejmujący film, przedstawiający obraz spustoszonego kraju oraz wystąpienie prezydenta Ukrainy – Wołodymyra Zełenskiego, który mówił o sile zjednoczenia, jaką jest muzyka. Porównując galę do realiów wojny, wspomniał, że w jego mieście panuje przeciwieństwo muzyki, czyli „cisza zrujnowanych miast i zabitych ludzi”. Po tym nastał hołd dla wszystkich ofiar i ciągle walczących Ukraińców, a zebrani na miejscu celebryci zakończyli scenę głośnymi oklaskami. Taki akt na jednej z najpopularniejszych ceremonii muzycznych niewątpliwie pokazał solidarność Ameryki z mieszkańcami Ukrainy, czego pięknym symbolem był również występ Johna Legenda i trzech ukraińskich wokalistek z utworem „Free”.

Łącznie na Grammy przyznano ponad 80 wyróżnień, zaś cztery najważniejsze, niedzielone na gatunki muzyczne przypadły Jonowi Batiste za krążek „We Are” (będącemu największym wygranym tego wieczoru, zdobył łącznie 11 statuetek!); Olivii Rodrigo (trzy statuetki) za Najlepszego Nowego Artystę oraz grupie Silk Sonic, w skład której wchodzi Bruno Mars i Anderson Paak (cztery nagrody) za „Leave The Door Open”, zarówno we wcześniej wspomnianej kategorii Najlepsza Piosenka Roku, jak i za Nagranie Roku.

Amerykańską galę muzyczną oceniać można w różnoraki sposób. Duże zainteresowanie wokół show, chociażby ze względu na poszczególnych wykonawców i kontrowersyjne nominacje, jest jednak widoczne gołym okiem. To z kolei potwierdza, że jedynie zapraszając wielkie gwiazdy muzyki gala Grammy jest jeszcze w stanie jakoś funkcjonować. Nadszedł jednak najwyższy czas, aby Akademia zaczęła doceniać, że wielcy artyści nadal promują to wydarzenie, a nie jedynie wykorzystywać ich dla własnych korzyści i rozgłosu. 

Dominika MARCINIAK