Pamiętnik 8-letniego chłopca z Mariupola:„Zmarły moje dwa psy, babcia Halia i ulubione miasto”

Zrujnowany dom Alyony . Źródło: Telegram/mariupolnow
 

Mariupol jest jednym z symboli niezłomnego oporu Ukraińców. Nadano mu oficjalny status „Miasta-Bohatera Ukrainy”. Jego nazwa stała się także kolejnym synonimem okrucieństwa Rosjan. Świat obiegają zdjęcia ruin domów. Piętrzą się zatrważające dowody zbrodni przeciwko ludzkości. Koszty ponoszone przez ludność cywilną są ogromne. Jak wygląda życie w oblężonym mieście i dlaczego to akurat ono stał się tak istotnym celem dla Putina?

Przed wojną Mariupol był dziesiątym najludniejszym miastem Ukrainy oraz jednym z jej najważniejszych ośrodków przemysłowych. Mieszkało tu ponad 430 tysięcy osób, z których wiele pracowało w kombinacie metalurgicznym „Azowstal”. Położony nad Morzem Azowskim ośrodek był również strategicznym portem. Od 2014 roku miasto żyło w poczuciu zagrożenia, położone jest bowiem w bezpośrednim sąsiedztwie samozwańczych republik Donbasu i zaledwie około 50 kilometrów od granicy z Rosją. Dane demograficzne rysowały obraz silnie zrusyfikowanego miasta, w którym etniczni Rosjanie stanowili blisko 40% populacji, a dominującym językiem był zdecydowanie rosyjski. Do momentu rozpoczęcia wojny w 2014 roku Mariupol uznawano za jedno z bardziej prorosyjskich miejsc w kraju, niewiele ustępujące sąsiedniemu Donieckowi czy Ługańskowi. W wyborach prezydenckich w 2010 roku zdecydowanym zwycięzcą była tam Partia Regionów Wiktora Janukowycza. Wojna w Donbasie rozpoczęła jednak przemianę duchową mieszkańców. Pozbawiła ich złudzeń co do intencji Rosji oraz przebudziła stłamszoną ukraińską tożsamość. Władimir Putin nie dostrzegł tej ewolucji. Spodziewał się, że Mariupol padnie mu do kolan i przywita jego armię kwiatami. Mocno się przeliczył.

Rosja gorsza od nazistów

Od początku inwazji na Ukrainę mamy do czynienia ze zmasowanym oblężeniem miasta. Większość mieszkańców wyjechała, wielu poniosło śmierć. Szacuje się, że w jego ruinach pozostaje nadal około 100 tysięcy osób. Skala zniszczeń jest porażająca. Mamy do czynienia z niespotykaną od czasów II wojny światowej destrukcją tkanki miejskiej. Od 80 do 90% budynków w Mariupolu legło w gruzach. Tak mocno była zniszczona Warszawa po upadku powstania warszawskiego.

– Rosyjskie wojska zabiły tutaj dwa razy tyle mieszkańców co naziści podczas II wojny światowej – mówił mer Wadym Bojczenko w rozmowie z „The Kyiv Independent”.

Faktycznie, dwa lata okupacji niemieckiej przyniosły około 10 tysięcy ofiar, po dwóch miesiącach rosyjskiego oblężenia jest ich co najmniej 20 tysięcy. Bojczenko uważa, że mamy do czynienia z jednym z najgorszych ludobójstw we współczesnej historii.

Sytuacja humanitarna w mieście jest katastrofalna. Brakuje jedzenia i praktycznie nie ma dostępu do bieżącej wody i elektryczności. Nie działa kanalizacja i system uzdatniania ścieków. Rada miasta przestrzega przed możliwymi skutkami wzrostu temperatur i nagromadzenia rozkładających się zwłok. Mieszkańcom zagraża wybuch epidemii cholery.

Jednym ze wstrząsających przejawów bezmyślnego okrucieństwa Rosjan był atak na budynek Teatru Dramatycznego. Uprzednio oznaczono go widocznym z powietrza napisem „dzieci”. To nie powstrzymało najeźdźców przed zbombardowaniem budynku pełnego ukrywających się ludzi. Szacuje się, że zginęło tam blisko 300 osób. Wśród ruin pełno pozostałości zniszczonego życia. Świat obiegły zdjęcia notatek z dziennika ośmioletniego chłopca. Pomiędzy rysunkami widnieją dramatyczne zapiski: „Mam ranę na plecach i rozdartą skórę. Moja siostra ma uraz głowy. Mama ma rozerwaną rękę i dziurę w nodze; zmarły moje dwa psy, babcia Halia i ulubione miasto”. Dalszy los chłopca jest nieznany. 

„Po przedszkolu naszych dzieci została tylko dziura”

Kontakt z mieszkańcami okupowanych terenów jest utrudniony. Nie mają dostępu do normalnych łącz internetowych, a wielu z nich przebywa na terenach okupowanych przez Rosjan. W takiej sytuacji jest Marina Burlaczenko, 36-letnia lekarka laboratoryjna. 13 marca w bezpośrednim sąsiedztwie jej domu spadł pocisk, zabijając zbierającego drewno mężczyznę. To był impuls do ewakuacji.

– To było przerażające dla dzieci, my dorośli jakoś to znieśliśmy, ale one to wszystko słyszały. Zasłanialiśmy im uszy w nocy podczas bombardowań. Opuściliśmy miasto pod ostrzałem 15 marca. Zebraliśmy się w trzy samochody i ruszyliśmy – mówi.

W Mariupolu pozostała część jej rodziny. Utrzymują kontakt. Jak dotąd ich sytuacja jest stabilna. Do miasta da się przedostać przez punkty kontrolne pod warunkiem posiadania miejscowej rejestracji. Rodzice męża Mariny nie zamierzają wyjeżdżać i porzucać mieszkania, które na razie jest całe. Jej dom nie miał tyle szczęścia.

– Kiedy po naszym wyjeździe obok domu uderzyła bomba, powstał po niej lej rozmiarów czołgu. W pobliżu sąsiedniego wejścia jest po prostu ogromna wyrwa. Nie ma suszarki, huśtawki, balkonów. Byliśmy przerażeni stanem naszego mieszkania. Z przedszkola, do którego chodziły nasze dzieci, nie pozostały nawet ściany, została po nim tylko dziura – opowiada kobieta.

Jej rodzina próbowała przedostać się do Berdiańska, ale ostatecznie zatrzymali się w kontrolowanym przez separatystów Urzufie. Aby móc połączyć się z internetem, korzystają z tamtejszego połączenia znanego jako „Fenix”. Marina bardzo pragnie kiedyś powrócić do życia w Mariupolu, ale dobrze wie, że w najbliższym czasie to niemożliwe.
– Chciałabym, aby moje dzieci miały normalne dzieciństwo, przedszkole i szkołę. Mam nadzieję, że to wszystko kiedyś jeszcze się zregeneruje – mówi.

„Już wiem, czym jest wojna”

Alyona, 32-letnia policjantka opuściła Mariupol rankiem 24 lutego, tuż po rozpoczęciu inwazji. Tamtego dnia obudziła się około piątej rano, po tym, gdy jej mąż (także policjant) wyszedł do pracy. Zastanawiała się wtedy, dlaczego opuścił mieszkanie tak wcześnie. Po kilku minutach usłyszała wybuchy. Dźwięk dochodził z daleka. Od razu napisała wiadomość do męża i zaczęła szukać informacji w internecie. Wtedy wszystko zrozumiała. Zaczęła się wojna. Sięgnęła po telefon i napisała do męża kolejną wiadomość: „Czy będziemy musieli dzisiaj wyjechać z miasta z Jegorem?”. Odpowiedź brzmiała: „Tak, przygotuj się”.

W ciągu kilku godzin opuścili Mariupol. Alyona wspomina, że w mieście wybuchła panika. Ludzie szturmowali stacje benzynowe. Przed bankomatami i aptekami tworzyły się długie kolejki. Ciągle było słychać strzały i wybuchy. Alyona wraz z synkiem przebywają obecnie w Poznaniu. Kobieta na bieżąco śledzi doniesienia ze swojego miasta. Czuje się rozdarta przez dramatyczne zdjęcia, filmy i wiadomości o ofiarach. Czasami ogarnia ją złość i nienawiść do wszystkich odpowiedzialnych za ten horror. Tym bardziej, że straty Alyony stały się bardzo osobiste.

– Jeszcze do niedawna miałam nadzieję, że nasz dom przetrwał, ale kilka dni temu niestety dowiedziałam się, że został doszczętnie zniszczony… Już wiem, czym jest wojna – dzieli się.

Miasto to nie tylko budynki, pomniki i ulice. To ludzie, ich całe życiorysy, wspomnienia, marzenia i aspiracje, sukcesy i porażki. To wszystko zostało zniszczone i brutalnie odebrane. Zamach na rodzinne miasto jest jak atak na członka najbliższej rodziny. Mariupol przetrwa i kiedyś się odrodzi. To nie ulega wątpliwości. Jego mieszkańcy tęsknią za poczuciem bezpieczeństwa. Tęsknią za domem.

– Mam najważniejsze, najcieplejsze wspomnienia z Mariupola, miasta, w którym zostałam żoną i matką. Nasz syn pierwszy najważniejszy rok swojego życia spędził właśnie tam. To jest coś, co już nigdy się nie powtórzy… Jest mi bardzo smutno. Bardzo boli mnie serce. Mój Mariupol bardzo mnie boli. Jakbyś mógł zobaczyć to morze… Tak ekscytujące, a jednocześnie tak uspokajające, kwitnące alejki tulipanów i odrestaurowane nabrzeże… Nasze spokojne miasto zostało doszczętnie zrujnowane – mówi zrozpaczona Alyona.

Kacper ZIELENIAK

Za pomoc w przeprowadzeniu rozmów z Mariną i Alyoną dziękuję Anastasii Soroce i Yevelinie Tupichenko.