Święty Mikołaj porusza się w stop motion

Kosmici, kościotrupy, rudziki, baranki – sympatia wobec Gwiazdki jest uniwersalna. Źródło: kolaż własny / pixabay, mat. promocyjne Netflix, Inc., The Walt Disney Company, Chiodo Brothers Productions, Aardman Animations Limited

W kraju nad Wisłą przyzwyczailiśmy się do dominacji Kevina w grudniowych ramówkach największych programów telewizyjnych. Jednak powszechność streamingu umożliwia spragnionym celuloidowych Świąt wyjście poza polsatowski paradygmat i otwarcie domowych ekranów na przepastny katalog filmów świątecznych, które towarzyszą kinu niemal od jego zarania. Najciekawszą alternatywą dla „kevinozy” może okazać się ucieczka do pełnego fantazji i gwiazdkowego uroku świata animacji poklatkowych.

Hardrock, Coco i Joe to imiona pomocników Świętego Mikołaja ze świątecznej piosenki Stuarta Hamblena „The Three Little Dwarfs”. W 1951 roku – na dekadę przed pierwszymi kukiełkowymi klasykami studia Rankin/Bass – powstała na jej podstawie krótkometrażowa animacja poklatkowa. Amerykańska publiczność pokochała przygody trojga skrzatów do tego stopnia, że ich coroczna emisja stała się dla wielu lokalnych stacji telewizyjnych tradycją. Każdy mieszkaniec Chicago powinien potrafić przez sen wymienić rolę każdego z pomagierów staruszka z Laponii. Klasyczny wdzięk stop motion sprawdza się doskonale w świątecznych opowieściach, toteż przez następne dekady animatorzy chętnie prezentowali nowe propozycje gwiazdkowych filmów.

Animagia

Najpopularniejszym reniferem w zaprzęgu Świętego Mikołaja jest bez cienia wątpliwości Rudolf, pomimo że stał się jego częścią dopiero pod koniec lat 30. Powieść Roberta L. Maya „Rudolph the Red-Nosed Reindeer” rozsławiona została przez piosenkę o bliźniaczym tytule, skomponowaną przez szwagra pisarza, Johnny’ego Marksa. Utwór stał się inspiracją dla animatorów z raczkującego studia Rankin/Bass, którzy przedefiniowali prawidła procesu produkcyjnego animacji poklatkowych. Opracowana przez nich technika „Animagic” zakładała utrwalanie ruchu postaci przy pomocy pojedynczych klatek, co o tyle wydłużało czas filmowania, o ile istotnie poprawiało jakość końcowego produktu.

Choć pierwszym przekładem napisanej przez Maya historii na medium animacji była miniatura rysunkowego arcymistrza Maxa Fleischera, a pokoleniu rodzimych milenialsów i zetek bliższa może być filmowa wersja z końca lat 90., tak za oceanem „Rudolph the Red-Nosed Reindeer” niepodzielnie rządzi programami telewizyjnymi, będąc najdłużej emitowanym filmem świątecznym w historii. Fabuła gwiazdkowego klasyka opowiada o parze wyrzutków z Christmas Town, których losy dalekie są od świątecznej idylli. Tytułowy renifer staje się obiektem żartów ze względu na swój charakterystyczny mieniący się czerwienią nos, a jego towarzyszem niedoli jest elf, który przeciwstawia się rolom społecznym narzuconym mieszkańcom bieguna północnego – zamiast tworzyć zabawki, chciałby pracować jako dentysta. Zabawna i ciepła historia opowiedziana głosem filmowego narratora Burla Ivesa to perełka, która, jak makówki na stole wigilijnym, powinna znaleźć się na liście każdego miłośnika kanapowego świętowania.

Projekt-przełom sprofilował Studio Rankin/Bass, które przez następne lata ustawicznie parało się gwiazdkowymi produkcjami. Poklatkowe uniwersum bożonarodzeniowe Arthura Rankina Jra i Julesa Bassa swoim zasięgiem obejmuje zarówno opartą o motywy biblijne krótkometrażówkę „The Little Drummer Boy”, szereg mikołajkowych opowieści od „Santa Claus is Comin’ to Town” do „The Year Without a Santa Claus”, jak i utrzymanego w duchu „Pinokia” awanturniczego „Jacka Frosta”. Filmowe dziedzictwo Rankin/Bass stało się częścią filmowej ikonografii Świąt, która znajduje przełożenie nie tylko w filmie animowanym, ale również kinie aktorskim, czego przykładem jest przebojowy „Elf” Jona Favreau.

Halloween czy Gwiazdka?

Jednym z najpopularniejszych filmów firmowanych nazwiskiem Tima Burtona – wyreżyserowanym wprawdzie przez Henry’ego Selicka – jest „Miasteczko Halloween”. Opowieść o Jacku Szkieletonie jest zmorą domorosłych genologów, którzy od lat zachodzą w głowę, do której szufladki ją włożyć – flagowych halloweenowych narracji czy reprezentatywnych gwiazdkowych tytułów. Niezależnie od wyniku sporu, poklatkowa animacja opowiadająca o dotkniętym rutyną Dyniowym Królu, ze względu na osobliwy mariaż makabry i świątecznego uroku, przyciąga kinomanów spragnionych osobnego podejścia i psioczących na standaryzację bożonarodzeniowego kina.  

Pomysł „Miasteczka Halloween” zrodził się w głowie ambasadora gotyckiego fantasy w czasie jego pracy dla Disneya. Młody Burton, rozochocony sukcesem krótkometrażowego „Vincenta”, przedstawił włodarzom animacyjnego hegemona zarys historii, w której mieszkańcy krainy koszmarów próbują zrozumieć ducha Świąt. Projekt nie spotkał się ze zrozumieniem i na długi czas utknął w produkcyjnym limbo. Ostatecznie otrzymał zielone światło w momencie, w którym reżyser stał się głośnym nazwiskiem w Hollywood za sprawą sukcesów „Soku z żuka” i „Batmana”.

Burtonowski szkic w pełnoprawną opowieść filmową zamienił Henry Selick. „Miasteczko Halloween” to prawdziwy tour de force animatorów, którzy od podstaw stworzyli fantastyczne mikroświaty inspirowane uwielbianymi przez popkulturę świętami. Miasteczko Gwiazdki, do którego trafia Jack Szkieleton, jest śnieżną krainą znajdującą się na przecięciu estetyki Rankin/Bass i wrażliwości Dra Seussa. Laski cukrowe, choinki mieniące się światłem barwnych lampek i wszechobecne czerwono-złote dekoracje, które zdobią zamieszkane przez pocieszne elfy budynki – domena Świętego Mikołaja przypomina pieczołowicie przygotowaną witrynę sklepową, która zwraca uwagę każdego przechodnia. Selick żongluje blichtrem Gwiazdki i koszmarnym wdziękiem Halloween, dostarczając wyjątkowego obrazu, który można oglądać bez krzty wyrzutów sumienia na zapętleniu od 31 października do 24 grudnia włącznie.     

Krótkie jak pastorałki

Magicy stop motion odnajdują się równie dobrze w pełnym metrażu, jak w krótkim. Dowodem są między innymi „Kosmiczne święta” Stephena Chiodo. Reżyser „Morderczych klaunów z kosmosu” – ulubionego filmu fanów celuloidowej pulpy – podjął się ekranizacji książki dla dzieci własnego autorstwa. Opowieść o Iksie, przedstawicielu pozaziemskiej rasy kleptomanów, który trafia na Ziemię celem wcielenia w życie diabolicznego planu kradzieży wszelkich ludzkich dóbr materialnych, jest – w przeciwieństwie do debiutu filmowca – pełną świątecznego uroku familijną przygodą. W „Kosmicznych świętach” wyraźnie widać wpływy pionierskich produkcji studia Rankin/Bass, lecz podobnie jak w „Miasteczku Halloween” ożywczy powiew w zmurszałe schematy wnosi gatunkowa hybrydyzacja. Krzątający się po Świątecznym Miasteczku kosmita jest wdzięcznym obiektem dla animatorów, którzy obdarzają Iksa przymiotami najbardziej uroczej istoty w galaktyce.

Z rankin-bassowego schematu wyłamują się produkcje brytyjskiego studia Aardman. Plastelinowi mistrzowie odpowiedzialni za przygody Wallace’a i Grommita biorą Święta na tapet, lecz robią to w sposób wybitnie autorski. „Baranek Shaun: Odlotowe święta”to kolejna przezabawna odsłona serii o perypetiach tytułowego rezolutnego baranka i jego zwariowanej rodzinki. Fabuła poklatkowej animacji opowiada o dracznej pogoni mieszkańców farmy za małym Timmym. Niesforne jagnię trafia do domu pary influencerów, która zaniedbuje swojego syna z powodu internetowej kariery. Próba odbicia malca przez wełniastą ekipę ratunkową jest źródłem przezabawnych gagów, których stworzone do slapstickowej ekspresji plastelinowe tworzywo jest największym sprzymierzeńcem. Historia w czuły sposób podkreśla uniwersalną potrzebę bliskości, co stanowi idealne przesłanie na czas świątecznych spotkań z rodziną i przyjaciółmi.   

Innym filmem studia Aardman, któremu powinien przyjrzeć się każdy entuzjasta bożonarodzeniowych przyjemności, jest „Rudzik Rudzia”. Nominowana do Oscara krótkometrażówka może być wzorem dla wszystkich twórców zafiksowanych na punkcie świątecznych narracji. Ciepła i wzruszająca, lecz nienaiwnie eskapistyczna opowieść stanowi jeden z licznych dowodów na to, że formule świątecznych animacji daleko do momentu wyjałowienia.

Remigiusz RÓŻAŃSKI