Musimy porozmawiać o zwłokach, czyli poszukiwania artystycznego slashera

Aż do niedawna slasherom niełatwo było odnaleźć się w
świecie współczesnego kina grozy. Źródło: kolaż własny

Kinematografia od swoich narodzin lubowała się w dwóch rzeczach – nowinkach technologicznych oraz nazywaniu dopiero co powstających nurtów filmowych w sposób dobitnie sugerujący postęp. Neorealizm włoski, Nowe Hollywood, Kino Nowej Przygody… Niezależnie od tego, czy dane zjawisko rzeczywiście zasłużyło sobie na postawienie na piedestale, można dostrzec tu pewien niebezpieczny przymiotnikowy precedens, który okazuje się krzywdzący szczególnie dla podgatunku kina grozy – slashera.

Problem tkwi w tym, że nic co nowatorskie i postępowe, nie może istnieć w próżni, a kolejna generacja danego modelu powinna przebijać swojego poprzednika. Takim oto sposobem „nowe” zostało synonimem „lepszego” i kolejnym wrogiem „dobrego”. Co by się jednak stało, gdyby ktoś wpadł na szalony pomysł, aby odświeżyć coś, co nigdy nie było kojarzone z klasą i dobrym smakiem? Krasnala ogrodowego, fototapetę, sztuczny kwiat, Jamesa Cordena albo, co gorsza – horror?

Tacy szaleńcy chodzą po ziemskim padole nie od dziś. Jednym z pierwszych był autor „Godziny Wilka” – Ingmar Bergman. Chociaż Szwed już w 1968 roku pokazał, że można podejść do kina grozy w autorski sposób, to powstające w XX wieku horrory, nieważne jak wysokiego poziomu artystycznego by nie reprezentowały, nigdy nie zasłużyły w oczach badaczy na miano osobnego prądu filmowego. Tym bardziej takiego, który mógłby pochwalić się słowem „nowy” w swojej nazwie. Wszystko zmieniło się na początku XXI wieku, gdy swój triumfalny pochód do masowej świadomości oraz po pierwsze festiwalowe statuetki rozpoczęła Nowa Fala Kina Grozy.

Posthorrory to produkcje hybrydyczne gatunkowo, w których kino artystyczne pożenione zostało z elementami kina grozy lub, jak zwykły je nazywać pewne osoby – po prostu „horrory, tylko że dobre”. Obecność posthorrorów na współczesnym rynku filmowym wyrządziła ostatecznie swojemu gatunkowi tyle samo szkód, ile zapewniła benefitów. Z jednej strony po raz pierwszy w historii zagwarantowała filmom grozy godny byt w nieprzychylnym im dotychczas świecie kina. Z drugiej zaś doprowadziła do rozwodnienia ich esencji oraz występowania kuriozalnych sytuacji, w których coraz większa liczba osób, twierdząca, że lubuje się w horrorach, na pytanie, który z nich jest ich personalnym faworytem, odpowiada „Babadook”. Posthorrorom udało się wyprowadzić kino grozy spod strzech prosto na salony, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że na swoich starszych gatunkowo braci spoglądają z góry. Choć artystyczne ujęcie kina grozy z punktu widzenia historii kina nie jest niczym nowym, dopiero w 2022 roku pojawili się śmiałkowie gotowi zmierzyć się z najbardziej wzgardzanym podgatunkiem kina grozy – slasherem.

Postslasher lub, jak autorsko określam go jako osoba kochająca horrory – Art&Slash, powstał w odpowiedzi na Nową Falę Kina Grozy. Jest jednak między nimi jedna zasadnicza różnica. Posthorrory stanowią przykład filmów grozy dla widzów, którzy w gruncie rzeczy horrorów wcale nie lubią i tylko udają, że jest inaczej. Współcześnie okazywanie sympatii tego typu produkcjom jest przez społeczeństwo nie tyle mile widziane, ile w pewnych kręgach wręcz wymagane. Publiczne obrażanie „Dziedzictwo. Hereditary” byłoby w takim świetle niemal tożsame z popełnieniem towarzyskiego seppuku. Postlashery powstały zaś z myślą o osobach, które kochają slashery tym dziwnym typem miłości, do którego trudno jest przyznać się przy znajomych.

Produkcje Art&Slash od klasycznych slasherów odróżnia niebywale wysmakowana oprawa audiowizualna, brak sztucznego uatrakcyjniania i dynamizowania akcji, estetyzacja aktów przemocy, położenie większego akcentu na psychologię grupy bohaterów oraz relacje między nimi, a także silnie zarysowany stempel twórczy. Na modłę innych elevated horrorów, również w tym przypadku, kino artystyczne zostało wymieszane z czymś absolutnie nieoczekiwanym – najbardziej „śmieciowym” podgatunkiem kina grozy. Art&Slash traktuje gatunkową schedę zarówno z odpowiednią dozą dystansu, jak i czułości, samoświadomie eksploatując swoją pozorną pulpowość oraz walcząc tym samym z krzywdzącymi łatkami uschematyzowanego kina klasy B. Pod wszystkimi tymi warstwami postmodernizmu nadal bije jednak to samo przerażone serce. Główna oś fabularna wciąż wyznaczana jest przez perypetie grupy młodych ludzi kolejno eliminowanych przez tajemniczego mordercę wyposażonego w nóż, maczetę, piłę lub jakiekolwiek inne narzędzie służące zapobieganiu przeludnieniu. Jednak, kiedypo premierze „Krzyku” wielu osobom wydawało się, że w temacie slasherów wszystko zostało już powiedziane, wtedy na scenie niespodziewanie pojawiła się ona – trzecia litera alfabetu od końca.

„X” w reżyserii Ti Westa stało się dla swojego podgatunku zupełnie nowym rozdaniem – slasherem, w trakcie oglądania którego widzowie nie myślą tylko o tym, która postać i w jak wymyślny sposób zakończy za chwilę na ekranie swój żywot. „X” to postslasher „pełną gębą” – produkcja stanowiąca filmowy traktat o kondycji współczesnego horroru oraz jego wciąż traktowanego niczym pornografię podgatunku. Obraz niuansuje figurę final girl, wchodząc równocześnie w dialog z bogatą tradycją kina grozy oraz przetwarza tropy zaczerpnięte wprost z produkcji klasy B, kierując tym samym narrację na zupełnie nowe tory. Takim oto sposobem metafilmowy horror przeistacza się w przejmującą opowieść o starości i przemijaniu. Mnogość obecnych na ekranie scen gore okazuje się w tym świetle jedynie cieszącym szkliste już oko dodatkiem. Na całe szczęście „X” nie było ostatnią produkcją, która miała autorski pomysł na to, co jeszcze ciekawego można zrobić z kinem grozy.

„Bodies Bodies Bodies” to ewenement w świecie horroru. Obraz Haliny Reijn to szalona gatunkowa jazda bez trzymanki, stale igrająca z przyzwyczajeniami odbiorczymi widzów. Balansującą na pograniczu teen dramy oraz pełnokrwistego horroru produkcję najprecyzyjniej określa miano antyslashera. Nie oznacza to jednak, że bohaterowie zaprzestali znikania kolejno z ekranu w tajemniczych okolicznościach, robią to nadal, jednak nie w sposób, do którego zdążyli nas przyzwyczaić. Ich największym zagrożeniem nie okazuje się być zamaskowany psychopata, a pełniące zamiennie funkcję broni obusiecznej kultura woke, internetowy żargon i wreszcie oni sami. „Bodies Bodies Bodies” to kino grozy doby TikToka, pokazujące, że największym horrorem jest zamknięcie kilku przedstawicieli pokolenia Z w jednym pomieszczeniu i odcięcie im dostępu do internetu. Choć może wydarzyć się wtedy wiele, jeden ze scenariuszy przeraża znacznie bardziej niż cała reszta – grupa młodych ludzi, która zaczyna ze sobą rozmawiać to zawsze zapowiedź rychłej katastrofy.

Art&Slash tchnęło nowe życie w, wydawać by się mogło, dawno już martwy podgatunek kina grozy, pokazując równocześnie, że kino arthousowe i krwawy slasher mają ze sobą znacznie więcej wspólnego, niż można by się było tego było spodziewać. Czy, pomimo faktu, że dotychczas na ekranach kin pojawiły się dopiero dwie tego typu produkcje, możemy zaklasyfikować Art&Slash jako nowy nurt na filmowej mapie współczesnego horroru? Mając na względzie rozwijającą się szybciej niż MCU serię produkcji familijnych o małych dziewczynkach przygarniających lwiątka, tygryski, wilczki, czy jakiekolwiek inne dzikie zwierzęta, od których szczególnie w wieku ośmiu lat wypadałoby trzymać się z dala, podjąłbym to ryzyko. Nawet gdyby filmowi twórcy wpadli jutro na pomysł, aby całkowicie zaniechać kręcenia horrorów, a zamiast tego zająć się hodowlą marchwi, to Art&Slash i tak mogłoby poszczycić się większą liczbą faktycznych reprezentantów niż Dogma. Odpowiedzialne za oba obrazy studio A24 nie zamierza zresztą próżnować. Kilka miesięcy temu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji zaprezentowało „Pearl” – prequel zamieniającego się powoli w trylogię „X” Ti Westa, a na horyzoncie już majaczą kolejne tego typu produkcje z domykającą serię „MaXXXine”na czele. Czegokolwiek nie przyniesie przyszłość, myślę, że może to być początek pięknej przyjaźni.

Paweł MAKSIMCZYK